Czas powiedzieć „sprawdzam”.
Nieco ponad dwa lata po dobrze przyjętej debiutanckiej płycie i okrzyknięciu Żurkowskiego nadzieją polskiego rocka, grupa wraca z nowym albumem.
Trochę się tej płyty obawiałam. Dlatego, że drugie płyty muzyków, których po debiutach noszono na rękach bywają sprawdzianem, który często ledwo zaliczają. I dlatego, że na „Włóczędze” brakowało mi czegoś wyrazistego, ostrego, znaku szczególnego, po którym można by rozpoznać Żurka po symbolicznej jednej nutce. Bo jak coś jest dla każdego, to tak naprawdę nie pozostaje na dłużej w pamięci. Obawiałam się, że Żurkowski pójdzie w stronę pretensjonalności i kombinowania.
Na szczęście z pomocą przyszedł „Kurz” i rozwiał wszelkie wątpliwości. Żurkowski a.d.2022 już „nie chce być kolejnym smutnym snem”, jak śpiewa w „Demonach”. Na drugiej płycie prostuje drobne niedociągnięcia debiutu i uwypukla swoje najmocniejsze strony. A tych nie brakuje. Przede wszystkim są świetne, nośne (i głośne) piosenki. Jest wiara w siebie i swoje zdolności, których wcześniej, moim zdaniem, nieco brakowało. I jest głos, prosto z trzewi: silny i dojrzały, odważny, czasem frywolny. Większość piosenek na „Kurzu” jest ozdobionych wokalnym ornamentem – i to jest strzał w dziesiątkę.
Zmiana wynika z determinacji i miłości do muzyki, nie z kalkulacji; o to nie podejrzewałabym nikogo, kto ma wytatuowane hasło „rock and roll” na przedramieniu. Muzyka przestała być pasją z drugiego planu realizowaną nocami, a stała się dumnie noszonym orderem. Czuję dobre, uskrzydlające duchy słuchaczy.
Sporo tu czystej radości grania i korzennego, gitarowego brzmienia. Jest kopalnia świetnych, pełnych znaczeń i zabawy słowami tekstów. Posłuchajcie uważnie „Zmienników” czy młodszej siostry „Ciemności” – „W twoich myślach”. Rewelacyjne – jak wszystko, czego dotyka swoim talentem Swiernalis – są gęste, niepokojące „Cienie”. Piosenki o zagadkowo brzmiących tytułach „CTWK” i „ZBJ” przewodzą w kategorii „hałas”. W kategorii „przebój” wygrywa „Western” z gościnnym udziałem Tomka Organka. Chwytliwego tonu nie traci nawet lekko przygnębiający, minorowy akcent na koniec w postaci „Wyniku stresu”.
Nikt nie mówił, że będzie lekko. Na szczęście z rockowej, nieuczesanej duszy Łukasz uczynił atut. „Kurz” jest pochwałą wewnętrznego imperatywu kroczenia wyboistą ścieżką. Żurkowski rozwija talent do opowiadania o niełatwych rzeczach bez popadania w samoudręczenie /oskarżycielski ton/ robienie z siebie ofiary (niepotrzebne skreślić). Ogarnia słowami całość żyćka razem ze wzlotami i upadkami tak, że w zasadzie wydaje się, że warto jutro wstać z łóżka.
Oby ten „Kurz” nie opadł za szybko. Zasługuje na uważne wysłuchanie, a potem podbój scen, odtwarzaczy i serwisów streamingowych.