Zawsze jest powód, żeby iść pod wiatr – rozmowa z Kisu Min

Zawsze jest powód, żeby iść pod wiatr – rozmowa z Kisu Min

“Chcemy być the Clash zakochanymi w Roxette” – mówi Michał, basista Kisu Min. Bo Kisu Min chcą łączyć wrażliwość, przekaz i ideały rock’n’rolla z melodyjnością. I, trzeba przyznać uczciwie, że na ich ostatniej płycie to się udało – i to w idealnych proporcjach. O “City of the Revolution” i branży muzycznej rozmawiamy z Olą Sobańską i Michałem Szafarzem.

Michał powiedział mi w grudniu, na dwa miesiące przed premierą, że „City of the Revolution” to najlepsza rzecz, jaką do tej pory zrobił. To teraz się wytłumacz.

Michał: To wrażenie nie opuściło mnie do dzisiaj. Wszystko, co zrobiliśmy na tym albumie jest najlepszą muzyką Kisu Min jaką nagraliśmy do tej pory. Myślę też, że to też zupełnie inny level niż to, co tworzyłem z Revlovers i Vixo, moim poprzednimi zespołami.

Ola: Czuję tak samo, absolutnie. Kisu Min to mój pierwszy poważny zespół i wszystko, co zrobiliśmy razem jest lepsze niż działania moich poprzednich zespołów. Nie byłam natomiast zadowolona z naszej poprzedniej płyty, sami ją zepsuliśmy i nie wyszła tak, jak chcieliśmy. Pierwszą płytę, „Dry Shampoo”, bardzo lubię, ale teraz słyszę, że jesteśmy jako zespół na zupełnie innym poziomie. Sama wciąż się uczę grać będąc w Kisu Min i to bardzo słychać.

Tym razem znaleźliście wydawcę, który pomógł Wam z płytą. Co chcecie osiągnąć?

Ola: Przede wszystkim chcemy dotrzeć do ludzi, którym ta muzyka się spodoba, ale też nie chcemy robić tego na siłę. Michał często mówi – i ja się z nim zgadzam – że jeśli gramy koncert i muzyka spodoba się choć jednej osobie, to było warto zagrać.

Michał: Główny cel został osiągnięty. Zależy nam na samym procesie tworzenia i zamknięciu go w formie płyty. Gdyby tak nie było, już dawno dałbym sobie spokój z tworzeniem muzyki. Wiem też, że do im większej ilości ludzi trafimy, tym będziemy  mogli grać więcej koncertów. Energia, która z nich płynie przekłada się na proces twórczy. Wszystko się ze sobą łączy, chcemy nagrać kolejną płytę i to sprawia, że zespół ma sens, że się rozwija.

Michał, w jednej ze swoich wypowiedzi mówiłeś, że możliwa jest trzecia muzyczna droga, obok tej idącej po linii władzy i mediów publicznych i tej masowej w postaci corocznych festiwali. Rozwiń proszę tę myśl.

Michał: Jako trzecią drogę rozumiem podejście do grania jak do czegoś szczerego i płynącego z serca. Chodzi też o podążanie swoją drogą, nieoglądanie się na trendy i słupki sprzedaży.

Ola: Nawiązując jeszcze do poprzedniego pytania, Antena Krzyku jako wydawca daje nam właśnie możliwości bycia sobą. Wiadomo, że nie zawsze tak jest. Arek z Anteny Krzyku jest wydawcą niezależnym, w prawdziwym tego słowa znaczeniu, pozwala nam robić swoje rzeczy. A nie wiem, jak byłoby gdzie indziej, czy ktoś nie próbowałby nam czegoś narzucić. My byśmy się na to nie zgodzili i to jest między innymi ta trzecia droga.

Michał: Nie chcąc być tak nachalnie komercyjnymi, chcemy pokazać taki rock’n’roll, który niesie ze sobą ideały, który nie istnieje tylko po to, by maksymalizować zyski, ale by nieść przekaz i wrażliwość. Patrząc nawet na tzw. scenę alternatywną w naszym kraju: o co w tym chodzi? Ktoś zdobędzie tylko trochę więcej popularności i już to musi monetyzować, wchodzić w dziwne układy. Jak widzę artystów takich jak Brodka – angażujących się kampanie reklamowe koncernów alkoholowych, kampanie cyniczne i kłamliwe to mnie skręca gdzieś w środku. Ja takim artystom nie ufam, nie ma w nich nic autentycznie głębokiego, to jedynie mocno pudrowana chałtura.

Przypomniałam sobie naszą rozmowę sprzed trzech lat dla MusicNOW (https://musicnow.pl/wywiady/kisu-min-pocalunki-muzyka-i-przyjazn/), gdzie mówiliście, że rock’n’roll to najfajniejsza rzecz na świecie. Rozumiem, że do dziś nie zmieniliście zdania i że wierzycie w to, co robicie. Bo trudno jest się dziś nie naginać, a dla Was kompromis to chyba obce słowo.

Ola: Największą radość sprawia nam samo granie, a nie zyski i splendory. Nie wiem, na jakie kompromisy poszliśmy. Znajomy nam ostatnio wypomniał, że zarzekaliśmy się, że nigdy nie będziemy nagrywać pod banderą wytwórni. Czy to już kompromis? (śmiech)

Jest taka piosenka, której nikt z nas nie lubi: hymn Męskiego Grania ze słowami „ja nie chcę iść pod wiatr, gdy wieje w dobrą stronę”. My jesteśmy w opozycji do tego. Zawsze jest powód, żeby iść pod wiatr.

Michał: Gdy usłyszałem tę piosenkę, byłem przerażony, jest okropna – jej treść i przekaz były zaprzeczeniem tego, w co zawsze wierzyłem, zaprzeczeniem powodu, dla którego warto wziąć gitarę i wyjść na scenę. W rock’n’rollu chodzi o to, że zawsze jest coś, przeciw czemu można się buntować. Trzeba podważać status quo. Najlepsze zespoły i labele to te, które potrafiły się aktualizować wobec problemów. Kiedy jedne problemy zostały rozwiązane, pojawiały się następne, w które trzeba było uderzać muzyką.

Widzicie w tym momencie na polskiej scenie zespół, który także podąża tą drogą?

Ola: Spędziłam ostatnio wiele godzin szukając takich młodych zespołów, żeby nawiązać z nimi kontakt, ale nie ukrywam, że jest ciężko. Panuje u nas atmosfera nieserdeczności i rywalizacji, czego zupełnie nie rozumiem. Ludzie nie odpowiadają na wiadomości, mimo że ich popularność oscyluje wokół tego samego poziomu, co nasz. Mam taką tezę, że wolą się nie odzywać, bo uważają, że zabierzemy ich kawałek tortu, a my nikomu niczego zabierać przecież nie chcemy.

Zauważyłam, że mniej mainstreamowi wykonawcy tworzący tak zwane „sceny” istnieją, ale w środowiskach punkowych czy postpunkowych.

Michał: Bardzo podoba mi się droga Izzy and the Black Trees. Robią naprawdę świetne rzeczy. Mam wrażenie, że są trochę osamotnieni.

Ola: Ale z nimi mamy kontakt (śmiech)

Michał: Uwielbiałem Cool Kids of Death z czasów pierwszej i drugiej płyty. Mieli świetny początek, a potem trochę się nagięli, żeby dostosować się do polskich realiów. Ich skomercjalizowanie się było dla mnie nie do przyjęcia. Byłem też fanem grupy Psychocukier, oni idą bardzo, bardzo niezależną drogą, ale chyba trochę stracili wiarę w to, co robią, poddali się mentalnie. To smutny przykład. W Wielkiej Brytanii było to nie do pomyślenia, że taki Mark E. Smith z The Fall byłby na marginesie robiąc kontrkulturę. Tam szanuje się taką postawę, że ktoś podważa status quo, potrafi powiedzieć kilka przykrych czy gorzkich słów, ale robi to po to, by pewne wartości kultywować. Tutaj, gdy poda się głośno nazwiska, można być pewnym, że więcej ktoś z tobą nie zagra, bo nie jest ważny poziom muzyki, tylko ważne jest bezpieczeństwo i trzymanie się własnego miejsca. To mówiła też Olivia Anna Livki, uczestniczka jednego z programów telewizyjnych typu talent-show  – gdy próbowała zrobić coś swojego, pewne szanowne grono managerów zadbało już o to, by nie grała koncertów. To jest smutne.

To porozmawiajmy jeszcze o smutnych rzeczach, np. o Kurdach, o których śpiewacie. Wierzycie, że ta piosenka odmieni czyjeś spojrzenie na los Kurdów?

OIa: „Kurds” powstało na benefit „Woda dla Rojavy”. Angażujemy się aktywistycznie, więc nie tylko chcemy zmieniać świat piosenką. Co prawda nasza muzyka nie kojarzy się z muzyką bardzo zaangażowaną, nie jest antyfaszystowskim punkiem granym w konkretnej sprawie i dla zamkniętego grona odbiorców, więc jest szansa, że usłyszy ją więcej osób niż te zaangażowane w jedno środowisko.

Michał: Wychowywałem się na Manic Street Preachers i czytałem wywiady, w których James Dean Bradfield mówił, że zawsze miał punkowe, pełne socjalistycznych ideałów serce, ale jednocześnie dorastał słuchając takich płyt jak „Pipes of Peace” McCartneya. On to potem łączył w zespole w jedną całość. Nasz sposób myślenia jest podobny. Chcemy być The Clash zakochanymi w Roxette. Żeby to nie było tylko tworzenie piosenek, ale również robienie rzeczy zaangażowanych.

Jeśli chodzi o „Kurds” to są tu dwa wątki: Kurdowie, Rojava, leżąca w centrum państwa islamskiego, opartego na równości, gdzie realizowane są ideały socjalistyczne w zdrowym tego słowa znaczeniu. To niesamowite! Nie wierzę w utopie, poza tymi, które można zbudować we własnym sercu. Rojava to mocny symbol i miejsce, które chcemy wesprzeć, pokazać je, że dzieją się tam rzeczy, na których nam zależy.

Z drugiej strony: mam kolegę, który uważa, że nasz świat jest najlepszym z tych, jaki istniał i straszne się z nim o to kłócę. Jest programistą w oddziale Google w Nowym Jorku i twierdzi, że jego firma przyczynia się do ulepszania świata. Nie jest otwarty na inny punkt widzenia, ma jednotorowe myślenie – uważa, że jego firma wyrównuje poziomy cywilizacyjne. Naprawdę chodzi o to, żeby ludziom, między innymi w Afryce, wcisnąć szmelc np. w postaci nawigacji satelitarnych dla rolników. Nikt nie skupia się na problemach ludzi, pozostawionych samymi sobie, nikt nie chce rozwiązywać realnych problemów, zadbać o sprawiedliwą redystrybucję dóbr. Afryka to przecież rynek zbytu dla Google dobry jak każde inne miejsce.

To łączy się z głównym tematem – Kurdowie z Rojavy byli potrzebni USA w rozbiciu Państwa Islamskiego i gdy tylko to się stało, wycofali się pozostawiając Kurdów w rękach wrogo nastawionych do nich Turków. Zdradzili Kurdów, zdradzili Rojavę w imię swojej imperialnej polityki.

Nie podoba nam się żaden totalitaryzm: ani chiński, ani rosyjski, ani amerykański.

Jak z perspektywy ideałów i trzeciej drogi postrzegacie Great September, na którym graliście w październiku 2022 roku?

Ola: Jesteśmy zawiedzeni tym, co się stało. Dla mnie to było bardzo pretensjonalne wydarzenie i pod przykrywką showcase’u zostały zaproszone kolejne gwiazdy, z którymi zupełnie nie utożsamialibyśmy takiego wydarzenia. Dowiedzieliśmy się, że wiele zespołów miało tam propozycje zagrania za tak małą stawkę, że w zasadzie było to granie za jedynie „pokazanie się”. Organizatorzy podzielili zespoły na gorsze i lepsze.

Michał: Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, jak to będzie wyglądać, nie wzięlibyśmy w tym udziału. Wszyscy artyści showcase’owi byli jedynie nic nieznaczącym dodatkiem do imprezy, która po prostu miała być „czymś PR-owo spektakularnym dla Łodzi”. Cała atmosfera i to, co działo się później… Miasto, jak i organizatorzy będą bronić tego festiwalu; wiadomo, że umowa podpisana jest na kilka lat do przodu. Media związane z ratuszem mocno jechały po Łukaszu Mincie, co jest śmieszne. My trzymamy jego stronę.

Wróćmy jeszcze do „City of the Revolution”. Rozumiem, że „Miasto rewolucji” to Wasza Łódź. Opowiedzcie o okładce, na której widać kolaż z łódzkich obrazków. Jest pies i gwiazda, niczym z Waszej piosenki, brakuje tylko Hermesa

Michał: Ten plac z okładki to nowe centrum Łodzi, jeszcze puste, dopiero za chwilę ma tu coś powstać… Jest tu też pomnik Rewolucji 1905 roku. Pomysł okładki wyszedł od Basi, która stworzyła ten kolaż. A „Hermes, pies i gwiazda”, do której nawiązujesz, to fraza zaczerpnięta z tytułu drugiego tomu poetyckiego Zbigniewa Herberta. Mistrzowi zapewne chodziło o określenie Syriusza, gwiazdy o mocno symbolicznym znaczeniu.

A Łódź… to trudna miłość, miasto jest bardzo specyficzne. Trochę kulturalna pustynia. Np. we Wrocławiu są ludzie, scena, miejsca do grania, a tu nawet lokalny zespół ma problem żeby zagrać koncert. U nas zamknął się DOM, zamknął się Bajkonur. Generalnie jest ze wszystkim pod górkę. To biedne miasto, co powoduje, że ludzie gnają tu głównie za pieniądzem. Rządy PiSu też zrobiły swoje: Teatr Jaracza do którego uwielbiałem chodzić, dziś, po dobrej zmianie jest cieniem tego czym był jeszcze kilka lat temu. W Radiu Łódź poranny program ma Michał Rachoń… co za zgroza. Kultura zawsze była w tym miejscu w rękach osamotnionych jednostek. Nie ma już Izy Lach, CKOD, Kamp nie nagrywa już bangerów jak „Cairo”, w zasadzie nic już nie nagrywa bo chłopaki zakończyli działalność… Psychocukier pogrążony we własnym świecie… Są Kresy, świeża krew, świetnie grający zespół, na który trzeba zwrócić uwagę… Jest źle w Łodzi, ale ciągle tli się nadzieja.

Powiedzcie, czego w takim razie Wam życzyć?

Ola i Michał: Grania!