Terrific Sunday, 23.03.2025, TONY, Wrocław

Terrific Sunday, 23.03.2025, TONY, Wrocław

Pod koniec ubiegłego roku Terrific Sunday wydali długo wyczekiwaną trzecią płytę „Wzloty bez upadków” – dla mnie jedną z najważniejszych spośród tych opatrzonych datą 2024. Zachwyciła mnie jej dźwiękowa złożoność i nieprzewidywalność oraz nagłe zwroty akcji, o czym pisałam w recenzji w „Teraz Rocku”. Zakończyłam ją słowami „dobrze, że wrócili”. 

Jak się okazało, radość nie trwała długo. Nie minęły cztery miesiące, a 25. stycznia w mediach społecznościowych zespół ogłosił, że rok 2025 będzie ostatnim rokiem działalności zespołu. Dlaczego? O „Wzlotach bez upadków” pisali jako o „najlepszej rzeczy, jaką jesteśmy w stanie z siebie wykrzesać w tym składzie i już wtedy rozmawialiśmy o niej w kategorii wóz albo przewóz”. Płyta nie przyniosła rezultatów, jakie pokładał w niej zespół, była „ostatnią próbą podboju słuchacza”. Przykre. Ale każdy ma swoją definicję sukcesu i nie mi ją oceniać, szczególnie znając tylko strzępy informacji. Czasem bywa i tak: wóz albo przewóz, wlot albo upadek. A przecież byli nominowani do Fryderyków za fonograficzny debiut roku… Być nadzieją <polskiego rocka/ polskiego indie/ wstaw-dowolne-sformułowanie> to jednak nacięzsze przekleństwo.

Bardzo szkoda, bo Terrific Sunday wprowadzali do muzyki gitarowej dużo fajnych emocji: od nostalgii w głosie Piotra Kołodyńskiego, przez rozmarzenie, aż po zaraźliwą bezpretensjonalność. Płynęli na spóźnionej fali polskiego indie dając nadzieję, że w szybko zmieniającym się świecie gitarowe granie ma rację bytu. Chciałam, by było  jak w „Antylopach & lwach”: “To pierwszy raz/ Gdy nie uciekam w cień/ Nie jestem antylopą, tylko lwem”.  Wierzyłam, że świetny materiał obroni się – w końcu nie ma na tej płycie słabych punktów – że szczęśliwe zakończenie samo się napisze, że rozgoszczą się pewnie i bez oglądania się za siebie. Że walcząc o swoje będą drapać i gryźć. Że znów nikt nas nie osieroci. Na pocieszenie zostaje fakt, że chłopaki będą dalej grać: Kołodyński ze Stefanem Czerwińskim w Muchach, Kołodyński jako Oysterboy, Artur Chołoniewski z Kathią.

Na pocieszenie zostaje nam ostatnia trasa klubowa grupy (która właśnie dobiega końca; 28.marca zagrają w Gdyni i dzień później w Toruniu), a dla spóźnialskich zostaną letnie koncerty festiwalowe. Koncert we Wrocławiu rozpoczęli mocno, od setu z nowej płyty:  “Wyjeżdżam” i “Antylopy & Lwy”. Potem powrót do nieodżałowanego debiutu “Strangers, Lovers”, potem przeskok do “Młodości” i tak to się plotło przez półtorej godziny. Było moje ukochane “Niebo” i “Petty Fame”, do którego została odtańczona “Macarena”. Piotr, Artur i Stefan dawali z siebie wszystko i wiem, że nie było to podyktowane faktem, że to ostatni koncert i tak trzeba. Pięknie niosła ta muzyka – ich i nas. Gdy kłaniali się na koniec, na twarzach chłopaków nie było tradycyjnego uśmiechu. I trudno się temu dziwić. Ale, jak wiadomo, co wzleciało, musi upaść.

(fot. Marco Cuoto)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *