Po doświadczeniach ze szkołą muzyczną, śpiewaniem w różnych wokalnych konfiguracjach i stylach przyszedł czas na karierę solową. Ma być lżej, prościej i po polsku. Na koncie ma na razie trzy single, więc wszystko jeszcze przed nim. O swojej muzycznej drodze opowiada Greg Strangler.
Żeby przedstawić Grega Stranglera jako artystę, musimy cofnąć się przynajmniej do roku 2019…
Jestem słaby w daty (śmiech). Zanim w 2019 roku pojawiła się moja pierwsza piosenka, zadziało się bardzo dużo dziwnych rzeczy. Co ciekawe, muzyka mainstreamowa w ogóle była poza kręgiem moich zainteresowań. Gdy wszyscy koledzy wokaliści chcieli być solistami i chcieli śpiewać piosenki, ja strasznie chciałem te inne, dziwne rzeczy. Bardziej niż być solistą, chciałem być trybikiem w systemie, który powoduje, że ta całość brzmi tak, jak brzmi.
Nic dziwnego więc, że moje początki wokalne zaczęły się od projektu Jazz City Choir, prowadzonego wtedy przez Annę Gadt, wykładowczynię z Katowic. Było dużo śpiewania w harmoniach, w dziwnych harmoniach (śmiech), co mi bardzo odpowiadało. Potem byli Grzeczni Chłopcy, spektakl „Leśmian”, Policealne Studium Jazzu, zakończone jeszcze bardziej awangardowym dyplomem: eksperymentalno-współczesno-jazzowym opracowaniem pieśni ludowych spisanych przez Kolberga. W międzyczasie Grzeczni Chłopcy przeobrazili się w zespół swingowo-taneczny, a rok, czy dwa temu zaczęliśmy grać big beatowe covery. W tym roku minęło nam 10 lat działalności.
Wydaje mi się, że musiałem dorosnąć do tego, żeby pisać piosenki. Pierwsze pojawiły się w 2019 roku i były pisane po angielsku. Cierpiałem wtedy na tę samą chorobę, co wszyscy młodzi twórcy. Pisałem po angielsku, bo po angielsku jest fajniej i prościej. Z angielskim można się schować z emocjami, a gdy mówi się w języku ojczystym, to wszystko jest tak bardzo na wierzchu.
Dziś myślę, że to była kolejna lekcja, którą trzeba było odrobić, żeby w końcu zaczęły się pojawiać piosenki po polsku.
Czy po drodze wydarzyło się coś, co pozwoliło ci dorosnąć do tej decyzji?
Zmiana nie nastąpiła nagle. Na przestrzeni lat wszystko stopniowo zmieniało się u mnie o 180 stopni. Zanim podjąłem edukację muzyczną, miałem w sobie coś z takiego muzycznego snoba, który to, co sam lubi, uważa za najlepsze na świecie, a to, co reszta świata myśli, to w ogóle nie jest warte uwagi. Potem nastąpił proces pokornienia wobec materii, jaką jest muzyka. Zobaczyłem jak snobizm muzyczny wygląda i jaka to jest niefajna postawa. Dostrzegłem, że zapatrzonym w te skomplikowane, dziwne rzeczy muzykom często umyka fakt, że muzyka popularna też jest często bardzo złożona, tylko w innej warstwie. Ta złożoność nie polega na tym, żeby zagrać dużą ilość ciekawych dźwięków w rozmaitych harmoniach. Polega natomiast na tym, żeby jak najcelniej trafić w to, co chwyci publiczność. To też jest wielka sztuka. Muzyka popularna zwraca bardzo dużą uwagę na brzmienie – nie chcę przez to powiedzieć, że muzyka alternatywna, awangardowa albo jazzowa tego nie robi – ale często mam wrażenie, że poziom dopieszczenia brzmieniowego w mainstreamie, zwłaszcza amerykańskim, jest niesamowity i zasługuje zarówno na szacunek jak i uznanie.
Czy miałeś jakieś obawy w związku ze zmianą kierunku? Z tym, że od teraz będziesz grał piosenki i faktem, że teraz będziesz stał sam na scenie, nie będziesz miał się za kim schować.
Tak, bo rzeczywiście od samego początku swojej działalności muzycznej zawsze miałem za sobą jakiś rodzaj zespołu. Gdy zacząłem grać solo to rzeczywiście było to na początku dziwne uczucie.
Rozumiem też, że trochę nie o to pytasz. Jest taka obawa, że jak jesteś w tym środowisku, nazwę je ambitnym, to rzeczywiście istnieje obawa przed tym, że to twoje środowisko oceni cię jakoś negatywnie, powie, że – użyję tego sformułowania, chociaż go nie lubię – się sprzedałeś. Widać też czasami tę zazdrość w stosunku do muzyków, którym lepiej się powiodło, dlatego że odpuścili sobie właśnie jakąś tę złożoność na rzecz tego, że piosenki da się posłuchać. Na pewno pewna obawa w tym była, ale dość szybko zaczęła się rozwiewać. Przestałem się bać opinii ludzi. Zrozumiałem, że to nie muzycy będą płacić moje rachunki.
Po wydaniu „When I’m With You” miałeś przerwę aż do wiosny tego roku. Długo. Czy teraz masz wrażenie, że to nowe otwarcie, nowy początek?
Tak naprawdę tych nowych otwarć, przynajmniej w moim wewnętrznym rozumieniu, miałem już tyle, że to sformułowanie trochę straciło dla mnie na znaczeniu.
Co do przerwy to była długa, ale jej nie żałuję. Cały czas rozwijam się wokalnie, rozwija się mój głos i mój język. W pewnym momencie myślałem, że najlepsze jest za mną, ale to nie była prawda. Wiem, że na to, co chce osiągnąć tak naprawdę jestem gotowy teraz. W tej chwili czuję się bardzo pewnie ze swoim doświadczeniem w zasadzie na każdej płaszczyźnie muzycznej. Wiem, że jestem w stanie robić rzeczy dobrze, robić rzeczy po swojemu i robić rzeczy w taki sposób, żeby znalazły słuchacza.
Wiadomo, może byłoby fajnie gdyby coś tam powstało też wcześniej i wyszło. Z drugiej strony naprawdę nie wiem, czy te wcześniejsze publikacje wyszłyby mi jakoś specjalnie na zdrowie. Raczej myślę, że spowodowałyby jeszcze większy chaos i jeszcze trudniej byłoby sprecyzować kim tak naprawdę jestem. Te piosenki byłyby tak różne i tak dziwne, że słuchacz kompletnie mógłby nie wiedzieć, kim jest ten człowiek. W tej chwili wiadomo.
Czy chciałbyś wrócić do tych piosenek, które napisałeś kiedyś? Masz taką potrzebę, czy to już w ogóle jest zamknięty rozdział?
Na początku plan był taki, żeby później wrócić do dawnych projektów awangardowych. I powiem Ci, że im dalej w las, tym bardziej nie mam ochoty nawet do nich wracać. Może nie jest tak, że wszystkie najchętniej zakopałbym pod ziemią. Kolberga zawsze chciałem bardzo odkurzyć, odgrzebać – dla mnie to był taki mój manifest, czułem, że tym dla mnie jest muzyka. Tak samo Leśmian. Był to pierwszy projekt napisany przeze mnie, więc mam do niego sentyment. Inna rzecz jest taka, że to jest naprawdę dobra robota, jeśli chodzi o pisanie muzyki i piosenek. Mogę się tu śmiało poklepać po plecach.
Pierwszą piosenką w języku polskim, którą opublikowałeś była „Puk Puk Puk” z Czesławem Mozilem, dziecko swojego – pandemicznego – czasu.
Tak, piosenka powstała w pandemii i wtedy też została nagrana. Bardzo długo była też niewydana. Mam taką cechę, że potrafię się bardzo długo zbierać i zazdroszczę ludziom, którzy nie myślą za dużo, tylko to po prostu robią.
Jaki był dla Ciebie ten czas pandemicznego zamknięcia? Twórczy i szalony? Czy raczej introspektywny?
Przetrwałem ten czas ucząc. Miałem dużo pracy, choć wiem, że np. kilku znajomych muzyków musiało się przebranżowić.
Po „Puk Puk Puk” pojawiły się dwie kolejne piosenki, „Sejsmografy” i „Kiedy tonę”. Co dalej?
Przede mną trochę innej muzyki, niż tej akustyczno-folkowej, której możecie dziś słuchać. Mamy już zaplanowane trzy kolejne single przed płytą, ale trochę zmienimy kierunek, więc nie porzucam tak całkowicie swojej miłości do różnorodności. Kieruję się taką myślą, że to wydawcy potrzebują stylów i gatunków, a niekoniecznie muzyka i muzycy – zwłaszcza patrząc na to, jak eklektyczny potrafi być pop, jak potrafi różnie brzmieć. Idąc za tą myślą pojawi się po nowym roku trochę nowych brzmień.
Czy twój pseudonim jest bezpośrednią konsekwencją, takim spadkiem trochę po tym anglojęzycznym okresie?
Jest dokładnie tak, jak mówisz. Nie chciałem występować pod własnym nazwiskiem. Łatwiej i bardziej komfortowo było sięgnąć mi trochę do obcego sobie świata piosenkowego, zmieniając nazwisko. Greg Strangler to jest taka postać, która pomaga mi się w nim odnaleźć. Kiedy jestem Gregiem Stranglerem, to czuję się w tym po prostu 100% dobrze i nie mam żadnych wątpliwości, co do swojej drogi.
Wybiegnijmy na koniec trochę w przyszłość: gdyby za -naście czy -dziesiąt lat ktoś by chciał pisać Twój portret pamięciowy, na pewno Twoim znakiem rozpoznawczym będą kolorowe swetry. Co jeszcze chciałbyś, żeby znalazło się na takiej liście Twoich znaków rozpoznawczych?
Kolorowe swetry są fajne – widać je, więc może łatwiej mnie przez nie zapamiętać. Chodzę w nich też na co dzień. Poza nimi, chciałbym, żeby ktoś zauważył moją wszechstronność, dojrzałość i kompetencje muzyczne. Jeśli moja kariera potoczy się dobrze, może stanę się dla kogoś jakąś formą autorytetu. Jeśliby się tak stało, to chciałbym być dobrym autorytetem, który promuje coś, coś co ma dużą wartość. Chciałbym, żeby było w tym coś więcej niż tylko kolorowy sweter.