Dziwna ta wiosna w tym roku. „Szklana pogoda”? Czy „Jak wyjść z domu gdy na świecie mży?” Wszystko, panie, wszystko! Przez trzy dni w Poznaniu doświadczyliśmy wszystkich zjawisk atmosferycznych typowych dla przysłowiowego kwietnia: słońca, deszczu, paraliżującego zimna, aż po grad. Rozpieszczeni ubiegłorocznym ciepłem liczyliśmy, że, mimo prognoz, teraz będzie podobnie. Nie było – także pod kątem organizacyjnym. Niestety? Nie, bo było znacznie lepiej! Więcej paneli, więcej koncertów, więcej scen! Klęsko urodzaju – jestem twoją fanką!
Trzy dni zakończyłyśmy wynikiem imponującym: 72 tysiące kroków. Nie chodzi tu oczywiście o licytację, kto da więcej, ale o pokazanie, że działo się.
Festiwalowy czwartek rozpoczęłyśmy koncertem Przebiśniegów, tria, jakiego brakowało na polskiej scenie. Hasło na wyrost? Nie. Trójka młodych ludzi (Joanna, Markus i Jan), którzy wymieniają się mikrofonem i instrumentami, generowała bardzo przyjemne popowe granie z pomysłem. Potem Izdeb, czyli Paweł Izdebski i jego gitary. W pół godziny doświadczyliśmy uczestniczenia w chórze borsuków i skakania po pełnej skali emocji. Dla Poli Chobot i Adama Barana wróciłyśmy na Scenę na Piętrze. Z towarzyszeniem chmury Grażyny zaśpiewali m.in. piosenki z nadciągającej płyty „Burza”. Potem szybka zmiana lokalizacji i muzyki. Steve Martins, czyli Marcin, Marcin, Seweryn i Stanisław dali rock’n’rollowy popis. Klub „Pod Minogą” zapłonął dla nas po raz pierwszy. Szybka kontrola, co na głównej scenie: Kaśka Sochacka zgromadziła publiczność, na jaką zasługuje. Podobnie Lordofon, który zagrał w wypełnionej po brzegi Tamie.
Dzień drugi: najpierw panel o zdrowiu psychicznym w branży. Nie udało nam się dotrzeć na inne, pokusa spotkania ze znajomymi (których spotykamy raz lub dwa do roku) była silniejsza. Ale miejmy nadzieję, że o zmieniającym się rynku festiwalowym czy zdobywaniu uwagi Gen Z będziemy mogli posłuchać z nagrań. A więc koncerty: Małgorzata Ostrowska, w wybitnej formie od lat. Obok „Mam dość” czy „Gołębiego puchu” usłyszeliśmy pięć nowych utworów, by hasłu „debiutanci wśród gwiazd” stało się zadość. Premiera płyty już niebawem. W dusznym (i w tym przypadku zbyt małym) Muchos – czarujący Dominik Dudek. Potem przyszedł czas Jucho, czyli Justyny Chowaniak znanej kiedyś z Domowych Melodii. I to był jeden z najlepszych koncertów tego Next Festa. Znów wzruszenie, znów śmiech (Jucho to urodzona konferansjerka), piosenki o starości i ślimakach. I oczywiście „Drzewa” sąsiadujące z „Techno”, „Brzydalem” i „Grażką”. Nic tu nie stało w sprzeczności. Na koncercie Karasia i Roguckiego najbardziej podobał mi się grający na gitarze Kamil Holden Kryszak. Z trzech płyt duetu najbardziej siadła mi pierwsza – ale chyba tylko mi, bo kolejka chętnych do wejścia do Sali Wielkiej CK Zamek wiła się w nieskończoność.
Trzeciego dnia trzeba było wstać rano, bo o 11 narywałyśmy z Olą Budką kolejny (66!) odcinek podcastu Rozmowy Rawicza (-> https://www.youtube.com/watch?v=TiUxtwmCIwU&t=3s). Zdążyłam na panel o życiu po bandzie, czyli karierze solowej po życiu zespołowym (na szczęście Ola także, bo prowadziła go). Szybki transfer na scenę Estrady Poznańskiej – Gypsy and the Acid Queen solo to rzadkość, więc warto było tam być. Kasia Lins, choć nie w pełni dyspozycji głosowej, zaprezentowała głównie piosenki z ubiegłorocznego, świetnego albumu „Omen”. I chyba jako jedynej w sobotę nie straszne było jej zimno. Kosmonauci w Blue Note dali niezły popis free jazzu. Świetnie się tego słuchało! Seeme, która w czasie Great September grała na dużej scenie, tym razem miała do dyspozycji scenę znacznie mniejszą, ale to nic nie szkodzi. O niej jeszcze będzie głośno. I na koniec wisienka na torcie, czyli przedłużony o kwadrans koncert Dziwnej Wiosny z kawałkami z debiutu i „Duchów. Disco”. Piętro Pod Minogą ponownie płonęło od rock’n’rolla i świetnych melodii. Dawid Kapiuk przyznał, że ma zdarte gardło, ale obiecuje, że zostawi wszystkie flaki na tej scenie. I tak było, deski w podłodze ledwo wytrzymały tę energię. Przy drugiej części „Odolanów” zamknęłam oczy i pozwoliłam nieść się muzyce. Sprawdźcie!
I to był ten najważniejszy dla mnie, obok Jucho i Steve Martins, gig tej edycji Next Fest. Czy mam niedosyt? Odrobinę – że nie zdołałam zobaczyć i usłyszeć więcej. Do listy wykonawców to check dopisuję: Ciśnienie, Massela, Alles i June 66. Doba niestety ma tylko 24 godziny, a Next Fest trwa tylko trzy dni. I to były niezapomniane niespełna 72 godziny muzyki, rozmów i networkingu. Na szczęście nie takiego, o jakim śpiewał Lordofon.
Napisałaś tylko o drobnym fragmencie tego, co się działo. Ponadto czyżbyś na żaden “after” nie trafiła? Ja chodziłem spać ok. 4:00, bo trafiałem też na “after after” 🙂
Grzegorz, nie da się inaczej 😉 tu niech pozostanie niedosyt, a nuż kogoś zachęcę, by sprawdził sam jak wygląda taki showcase. A aftery? Kulis nie będziemy odsłaniać.