Gdyby zapytano mnie, jaką supermoc ma Eivør, odpowiedziałabym, że moc hipnotyzowania publiczności.
Mogłam się o tym przekonać na ostatnim tegorocznym koncercie artystki we wrocławskim klubie Akademia. Każdy dźwięk wydobywający się spod jej palców, a w szczególności każde słowo wydobywające się z jej gardła czarowało i wprawiało publiczność w wewnętrzy zachwyt.
To był jeden z tych koncertów, na który, z wiadomych powodów, czekaliśmy ponad rok. Cierpliwie. A Eivør ma w Polsce szczególnie oddanych i spragnionych jej wyjątkowej twórczości fanów, którzy stawili się tego wieczora bardzo licznie. Osobiście wolę utwory artystki w języku farerskim – przypominają magiczne zaklęcia z obietnicą spełnienia. I tak usłyszeliśmy plemiennie rytmiczne „Trøllabundin” czy przepiękne, choć lekko złowieszcze „Í Tokuni”. Eivør promowała wydany w ubiegłym roku album „Segl”, więc musiały wybrzmieć także „Let it Come” i „Truth” ze słowami, które wciąż trzeba przypominać: „Love is all that matters”.
Po raz kolejny na scenie Eivør udowodniła, że w równym stopniu jest zanurzona w różnych, z pozoru nieprzystających do siebie, światach: nowoczesnym i tradycyjnym, multikulturowym i magicznym, uniwersalnym i jednostkowym, drapieżnym i mistycznym. Ich symbolami niech będą gitara elektryczna i obciągnięty skórą bęben, na których grała artystka. Te odmienne światy połączyły się w kończącym półtoragodzinny koncert „Falling Free”.
9. grudnia wieczorem aura sprzyjała odbiorowi muzyki z dalekich wysp: padał śnieg. Piękne i symboliczne domknięcie roku.