W lipcu 2024 roku ukazał się kolejny, długo wyczekiwany album łódzkiego Hedone o znamiennym tytule “600 lat samotności”. O stracie, zmęczeniu otaczającym światem, cenzurze intelektualnej i przede wszystkim muzyce rozmawiam z liderem grupy, Maciejem Werkiem.
Czy Ty jesteś zwolennikiem takiego przekonania, że czas leczy rany?
Dobre pytanie. Są takie rany, które się da wyleczyć, są też takie, których pewnie nie da wyleczyć się
do końca. Jeśli zmierzasz do zapytania mnie o temat przewodni płyty „600 lat samotności”, czyli
śmierć, odpowiem, że pewnie każdy, kto stracił kogoś bliskiego, wie, że tego nigdy nie da się
wymazać z głowy.
A czy w takim razie pomóc może muzyka?
Myślę, że w ogóle każda forma sztuki może pomóc. Większość dzieł, które lubię, tych bardziej
mrocznych, mniej wesołych, powstało właśnie w takich momentach zderzenia z ostatecznością i było
pewnie formą terapii. Mówię tu też i o literaturze, i o filmie. Więc krótko, odpowiedź brzmi: tak.
Rozumiem, że w Twoim przypadku proces twórczy także pomógł?
Nie było tak, że wymyśliłem sobie koncept albo, że wstałem rano i postanowiłem, że teraz napiszę
płytę o śmierci. Nie, po prostu otworzyłem pewien proces. Tak w ogóle dzieje się w twórczości, że
jeżeli się na coś otwierasz, to to samo do ciebie przychodzi. Więc proces ten zadziałał samoczynnie.
„600 lat samotności” trwa trzydzieści osiem minut, to jest mniej więcej taki czas, jaki człowiek jest w
stanie znieść, gdy mówimy o smutnych płytach. Z ciekawości sprawdzę zaraz, ile trwa moja ulubiona
smutna płyta, poczekaj.
A jaka jest twoja ulubiona smutna płyta?
„Pornography” The Cure. Mam, trwa 43 minuty.
W przypadku Hedone pierwotnie zakładałem, że płyta będzie nawet krótsza, ale gdy myślałem, że to
już jest koniec procesu, powstał twór ostatni, „Czy czujesz czasem to, co teraz czuję ja”.
…który deklamuje Patrycja Krzyczman.
Tak, to jest artystka, której debiutancką płytę właśnie produkuję.
To było bardzo zabawne, bo to był 3. marca, czyli w zapisie 303. Kupiłem sobie wtedy plugin Rolanda
303 i zacząłem się bawić tym bzyczącym basem. Do studia przyszła Patrycja i pomyślałem, żeby
spróbować coś zrobić z tekstem, który powstał w hotelu w Londynie po pogrzebie mojego
przyjaciela. W nocy obudziłem się z poczucie paranoi w głowie. Zamiast temu ulec, włączyłem
komputer i napisałem ten tekst.
Zapytałem więc Patrycję, czy by nie przeczytała tekstu do podkładu, który zapętliłem. Przeczytała i
właściwie trafiła na sto procent. Powiem Ci szczerze, że sam jestem zdziwiony, że obrałem taki
kierunek, bo po pierwsze: nie jestem tam głównym głosem, po drugie: zawsze myślałem, żeby zrobić
coś, co będzie miało taki bardziej aktorski charakter, ale nigdy się o to nie pokusiłem. Marzyłem
kiedyś, żeby zaprosić do współpracy mojego ulubionego aktora, Franciszka Pieczkę. On mógłby
czytać nawet książkę telefoniczną. A aktorów, których wielbię, nie ma już zbyt wielu.
W Polsce świat aktorski z muzyką, nazwijmy to popularno-rozrywkową, średnio się przecina, choć
poziom kosmosu osiągnął Bogusław Linda ze Świetlikami w „Filandii”. Na świecie zdarzało się to częściej.
Mówisz o symbolice liczb i tego, co działo się z Tobą. Jak Ty to nazywasz? Czy to jest przypadek? Przeznaczenie? Od wielu lat już uważam, że przypadków artystycznych ani życiowych nie ma. Ale tu rzeczywiście nie
myślałem, że to, co i kiedy się dzieje, jest aż tak ważne. Traktuję to raczej jako ciekawostkę pod
tytułem „Rzeczywiście tak było?”. Czasami czytasz opowieści o nagraniach i myślisz sobie, że ktoś to
nieźle musiał powymyślać, żeby potem stworzyć z tego taką historię. A potem sam przekonujesz się,
że to się po prostu samo jakoś układa. Choć ten, kto teraz to czyta, też może sobie pomyśleć
dokładnie to samo: że wymyślam takie sploty wydarzeń, by ułożyć je celowo w układankę.
Przypadkiem nie jest też, że zachowałeś stare dyskietki z pomysłami sprzed lat. Teraz się przydały.
To fantastyczne, że te 3,5-calowe dyskietki jeszcze działają. Wykorzystałem pomysł z utworu
„Głowa”, który teraz ma tytuł „W mojej głowie ciągle słowa”. Zachowałem cały aranż tego otworu,
teraz przepisałem go do komputera i zrobiłem ten utwór od nowa i dopisałem brakujące fragmenty
tekstu. Kiedyś ten tekst po prostu ze mnie wyleciał, a teraz, po latach, okazało się, że był w nim jakiś
super głębszy sens. Podobnie z resztą jak z utworem „Czy czujesz czasem to, co często czuję ja”. Na
płycie „Playboy” z 2005 roku, na której się pierwotnie znalazł wydawał mi się takim fajnie
szeleszczącym tekstem, a teraz okazało się, że dla mnie zupełnie zmienił znaczenie i jest jakiś taki
szerszy w kontekście moich obserwacji życia od tamtego czasu.
Gdy po raz pierwszy usłyszałam tytuł płyty Hedone, pomyślałam, że nie będzie łatwo. Ale z każdym
kolejnym przesłuchaniem okazuje się, że „600 lat samotności” nie jest albumem przytłaczającym.
Wiem, że każdy odbiorca ma swój filtr i odbiera to na swój sposób, ale dla mnie podczas tworzenia
pierwszym sitem to, czy mi się dana piosenka podoba. Wiem, brzmi to bardzo, bardzo nonszalancko,
ale taka jest prawda. Ja robię płytę dla siebie i absolutnie nie zastanawiam się nad tym, w jakikolwiek
sposób zostanie to odebrane przez kogoś. Składam słowa, które mi się podobają. Gdy nad czymś
pracuję i czekam na efekt końcowy – to jest dla mnie najbardziej fascynujące. Sam proces kręci mnie
najbardziej. Natomiast osiągnięcie celu powoduje zmianę perspektywy i natychmiastowe
zaprzestanie interesowania się tym, nad czym pracowałem. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jaki
będzie odbiór mojej twórczości. Owszem, jest na nowym albumie dużo żalu, smutku i wychodzenia z
żałoby. Mimo to jednak jestem bardzo optymistycznym człowiekiem i to też pewnie dlatego słychać w tych nagraniach.
W notce prasowej pojawiła się taka informacja, że to jest płyta o zmęczeniu otaczającym się
światem. Co męczy Cię najbardziej?
Obniżanie jakości życia. Paradoksalnie pomimo tego, że dysponujemy techniką, która powinna
podwyższać jego jakość, a my powinniśmy się skupiać na tym, żeby żyć lepiej, to myślę, że jest
zupełnie odwrotnie. W sferze duchowo-intelektualno-artystycznej jest znacznie gorzej. Męczy mnie
ilość informacji, których mój analogowy mózg ledwo przetwarza. Męczy mnie sytuacja polityczna i
społeczno – ekonomiczna.
Myślę, że nawet najtwardszych zawodników – a ja się do nich zaliczam – w sensie organizacyjnym
przeorał rok 2020. Zawsze pracowałem w domu, więc zamknięcie nie powinno stanowić dla mnie
problemu, ale nawet mi dało to po głowie. Dla wielu ludzi zmieniła się sytuacja życiowa, to był taki
rok, który obnażył nasze słabości. Przetrwali najwięksi, a najmniejsi się wysypali, nie było
długofalowego solidarnego wsparcia, które wszyscy deklarowali i pewnie z tego powodu też dużo
ludzi, krótko mówiąc, oszalało albo popadło w stany, z których trudno jest wyjść.
Ogólnie jestem zmęczony też tym, że cały czas mam wrażenie, że ten świat się działa tak, że gdy już
myślimy, że będzie lepiej, coś znów się dzieje. Przed rokiem 2020 myśleliśmy, że już jest wszystko
świetnie, po czym wybuchła pandemia. Potem ogłoszono koniec pandemii, wszystko wróciło na stare tory, można podróżować i chodzić na koncerty, a 24. lutego wybuchła wojna w Ukrainie. Żyjemy w
świecie, w którym paradoksalnie wszystko powinno się zgadzać, ale tak jednak nie jest do końca. To
generalnie męczy.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „600 lat samotności” to płyta dla dorosłych. Jak to
rozumieć?
Jest to płyta dla dorosłych, bo jest tworzona przez dorosłych, co oczywiście nie znaczy, że muzyka dla
dzieci ma być tworzona przez dzieci. Sam bardzo chciałbym napisać płytę dla dzieci. Wydaje mi się, że
to jest największe wyzwanie artystyczne: dotrzeć do dzieci, bo one są najbardziej szczerą
publicznością, która cię nigdy nie oszuka.
Natomiast płyta Hedone jest płytą dla dorosłych, bo opowiada historie trudne. Nie mam problemu z
tym, żeby powiedzieć o rzeczach, które mnie bolą z perspektywy 50-latka. Dla dzieciaków to będzie
zupełnie niezrozumiałe. Żyjemy w takim świecie, w którym wszyscy chcą być piękni, pokazywać tylko
te ładne elementy życia, co nie oznacza, że nie istnieje normalna strona codziennego
funkcjonowania, co nie wygląda ładnie na kolorowych zdjęciach promocyjnych i co nie wyprzedaje
stadionów. Trzeba opowiadać te historie. Mam poczucie, że mógłbym się bardziej w coś
zaangażować, dlatego gdybym był bardziej popularny, pewnie byłoby to jeszcze łatwiejsze. Nigdy nie
byłem artystą walczącym, choć bardzo takich artystów szanuję, ale nie ma ich już zbyt wielu.
Współcześni artyści z największym audytorium, w ogóle nie informują swojego odbiorcy o rzeczach
ważnych. Zamiast chociaż minimalnie wpływać na losy planety, to na przykład reklamują mięsne
produkty . Jest to skandaliczne moim zdaniem. Byłem na koncercie Billie Eilish w Londynie w 2022
roku, te dzieciaki z publiczności bardzo były zaangażowane, a Billie ze sceny mówiła rzeczy ważne i
mądre, i to trafiało do dzieciaków. Zakładam, że nawet jeśli jest to forma zbiorowej histerii, to jest to
lepsze niż opowiadanie pierdół do całego stadionu. Bo zawsze możesz coś powiedzieć ważnego,
prawda? Zresztą siła tłumu jest gigantyczna, jak pokazała historia świata. Od czegoś trzeba zacząć.
Jestem na takim etapie życia, że chciałbym spróbować dać coś od siebie innym. Dotarły do mnie
głosy, że moje teksty komuś pomogły, bo podobnie czujemy. To największy komplement, jaki twórca
może usłyszeć.
Czyli rozumiem też, że uważasz, że artysta jednak ma jakąś powinność i jest odpowiedzialny w jakiś
sposób wobec swoich słuchaczy? Chociaż mówisz też, że nagrywasz płyty dla siebie i nie
zastanawiasz się nad odbiorem.
Nikt, czy to Beatlesi, czy Pink Floyd, czy ktokolwiek inny przed nagraniem swojego „Sierżanta Pieprza”
czy „Dark Side of the Moon” nie myśli: o, dobra, to teraz przyjdziemy do studia i nagramy bardzo
ważną płytę, która zmieni losy świata. Zakładam, że Neil Young piszący „Rockin’ in the Free World”
czy Patti Smith pisząca „People Have the Power”, Bob Marley piszący „One Love”, czy Lennon przy
„Imagine” też się nad tym nie zastanawiali. To impresje chwili, które potem dopiero stawały się
czymś wielkim. Zawsze robi się coś dla siebie, dopiero potem okazuje się, że ludzie to interpretują.
Nikt nie zakładał, że „Helter Skelter” będzie przyczynkiem dla morderczej rodziny Charlesa Mansona,
prawda? Wydaje mi się, że jeżeli jesteś tak zwanym artystą, który ma większe oczekiwania w
stosunku do siebie, który chce powiedzieć coś więcej, to wtedy pewnie musi też brać
odpowiedzialność za te swoje czyny. Jak wiadomo, artyści również zmieniali losy świata.
Swoją drogą, ciekawe, jak Lennon skomentowałby historię z komentarzem Przemysława Babiarza
na temat „Imagine” i całą tą nadmuchaną aferę z otwarciem Igrzysk Olimpijskich. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem – dla mnie John Lennon jest najważniejszym człowiekiem w
historii świata. I szczerze, nie wiem, co bym powiedział. Myślę, że żułby gumę i odpowiedziałby coś
sarkastycznie i zabawnego w jego stylu. Tylko jest jeszcze taki problem, że nikt by w tych czasach
nawet nie słuchał. Zaraz by się okazało, że każdy ma coś do powiedzenia w kontrze do niego.
I to też mnie męczy: wszyscy ludzie, którzy mają dostęp do internetu i muszą się wypowiedzieć na
każdy temat. Kiedyś jak ktoś był głupi, to wiedział o tym tylko parę osób w jego otoczeniu, a teraz
niestety mogą się tego dowiedzieć miliony. Sam parę razy wdałem w dyskusje, ale na moich profilach
wycinam pewne rzeczy programowo. Uważam, że cenzura intelektualna powinna istnieć.
Hedone znaczy rozkosz. Porozmawiajmy jeszcze o przyjemności. Co Ci ją sprawia?
Podróżowanie muzyczne. Jestem turystą muzycznym i lubię oglądać koncerty, chociaż wielu
wykonawców, których wielbię, już nie da się zobaczyć . Cieszy mnie kolekcjonowanie podpisanych
przez twórców płyt. Uwielbiam wygrzebywać skarby na różnych aukcjach czy pchlich targach.
Najbardziej się odprężam chodząc po miastach, których nie znam. Ostatnio zacząłem odkrywać, że
jednak góry są w porządku, co nie znaczy, że nie lubię morza. Ale chyba najbardziej lubię siedzieć w
studiu i pracować. Ostatnio to jest moje ulubione miejsce. Poza tym mam bardzo komfortowe
warunki pracy i chyba najbardziej w tej chwili chciałbym produkować płyty dla innych, bo to jest
cudowna wymiana energii.