Generacja MySpace: NeLL

Generacja MySpace: NeLL

Około 17 lat temu w polskim internecie królował MySpace. Młodzi artyści prezentowali tam swoje “the best of” jednocześnie będąc na wyciągnięcie rąk fanów. To był dobry czas dla polskiej muzyki. To był fenomen. Zapatrzonych w indie rock zespołów było mnóstwo, do dziś przetrwali nieliczni. Ci, którzy wtedy rozbłysnęli, często równie szybko zniknęli, nagrywając po drodze jedną czy dwie płyty. To właśnie Generacja MySpace*.

*Autorem nazwy Generacja MySpace jest Piotr Wiśniewski, promotor i menadżer muzyczny.

NeLL – autorzy dwóch płyt długogrających i kilku niezapomnianych Off-Sesji w Programie Trzecim Polskiego Radia. O tamtych czasach rozmawiam z Bartkiem Księżykiem, wokalistą grupy, do dziś aktywnym muzykiem i wokalistą K-Essence.

Dla wszystkich was, którzy będziecie to czytać: jeśli pamiętacie MySpace’a to musicie sobie sprawdzić cukier, cholesterol i uważać na kręgosłup (śmiech).

Jak teraz o tym myślę, w dobie Spotify i wszystkich innych serwisów streamingowych, to, co działo się wtedy jest magiczne i niesamowite…

I my, jako NeLL, też mieliśmy swoje konto na MySpace. Kiedy pojawił się Internet nie czułem, że coś się może wydarzyć, że stanie się tak ważny. Nie miałem żadnych wizji, przeczuć, bardziej żyłem w danym momencie. Internet w ogóle był nową rzeczą w moim życiu, więc wszystko co się w związku z nim wydarzało, było fascynujące. 

Pierwotnie, podobnie jak Facebook, MySpace był serwisem randkowym. Oferował różne opcje, można tam było wrzucić między innymi player i na nim umieścić – uwaga – nie trzy, nie pięć, ale dokładnie cztery numery. Jeśli dobrze pamiętam, pierwsze cztery, jakie umieściliśmy na profilu NeLL to były: „Lemon Cold Ice Milk”, „Red Ribbons”, „Slightly Dandy” i „Impossibly True”. To był taki dziki czas. W muzyce rządzili wtedy Klaxons, elektro-punk. Arctic Monkeys wypłynęli przecież na My Space. To koronny przykład bandu, który skorzystał na tym serwisie. Umieścili swoje cztery numery i one popłynęły w świat. To było magiczne, bo wybór był ograniczony przez technologię, ale artyści musieli wybrać to, co mają najlepszego w swoim repertuarze. Oczywiście teraz też są playlisty, ale na nich już jest po dwadzieścia czy trzydzieści utworów. Przy obecnym stanie skupienia, ile jesteś w stanie przejść? Nie wiem, czy to było lepsze czy gorsze niż teraz, nie mnie to oceniać, ale na pewno był to ciekawy element w historii.

Prapoczątki NeLL sięgają 2003 roku. Graliśmy wtedy z Tomkiem Ignalskim w duecie, ja grałem na gitarze akustycznej, moim pierwszym Ibanezie, którego zresztą mam do dzisiaj. To był dobry czas dla polskiej muzyki.  To było coś naprawdę wielkiego. Pamiętam, że wysłaliśmy demo z piosenką „Red Ribbons”, którą nagraliśmy trochę na pałę, do Piotra Stelmacha z Programu Trzeciego Polskiego Radia. Ja wtedy pojechałem na Islandię, bez planu, czy wrócę, czy tam zostanę.W Polsce została reszta zespołu: Robert Kucharczyk, Klaus Tudyka i Tomek Ignalski. I nagle dostaję telefon od chłopaków, że dostaliśmy zaproszenie do „Offensywy”, trójkowej audycji dla młodych zespołów. Spakowałem graty, kupiłem bilet i wracałem i myślałem: To jest ten moment, czeka mnie wielka kariera (śmiech), to już się wydarzy.

No, nie wydarzyło się. Ale była pierwsza „Offensywa”, potem druga i jakoś sprawy się toczyły. Potem nasze drogi z Trójką się rozeszły, ale tamten czas i idea, która przyświecała „Offensywie”; idea zebrania tych młodych kapel, które grały w trochę epigońskim indie-stylu, new garage revival, wciąż są mi bliskie. To stworzyło taką atmosferę, która potem się niestety rozmyła, każdy poszedł w swoją stronę. Natomiast lata 2006 – 2009 były takie… Tam się magia działa. Była niedoskonała dzikość. Ale za tym szła pasja i nie przejmowaliśmy się, czy to jest perfekcyjne. Szliśmy na żywioł, chociaż nie mieliśmy wtedy nawet płyty. Jako NeLL nie załapaliśmy się do tego mainsteramu offu (śmiech). Ale lubię myśleć o tamtym momencie jako o przełomowym.

Pamiętam totalnie dzikie koncerty w Krakowie, w klubie B-Side, który już niestety nie istnieje. Co tam się działo… Muchy, Renton, Kiev Office, ta cała ekipa, tam wtedy wszyscy zjeżdżali. Sam klub mieścił się w piwnicy na Kazimierzu, scena miała w porywach może do 2,5 m kwadratowego, jeden odsłuch ledwo rzęził. Woda i pot ciekły ze ścian, ale to zupełnie nie miało znaczenia. Było zimno i gorąco zarazem, ale była niesamowita atmosfera. To były nasze najbardziej organiczne koncerty.

Pamiętam też koncert w ramach Offensywa Tur we wrocławskim Firleju w 2007 roku. Postanowiłem wejść na bardzo wysoki głośnik. Reflektor szukał mnie po scenie i znalazł w końcu na tym głośniku.   Zszedłem w jedyny sposób, w jaki mogłem zejść, czyli zeskoczyłem z tej konstrukcji. Skończyło się to źle. Pokuśtykałem do garderoby i patrzyłem jak mi kostka puchnie. Ale warto było.

Nie byliśmy głodni wielkiej kariery na początku. Moje granie zawsze wynikało z potrzeby. Najważniejsza była muzyka.

Zaczynałem od skrzypiec. Miałem 12 lat i na zadanie z polskiego miałem zilustrować lekturę. Wybrałem „Janko Muzykanta”. Tak, taka była interdyscyplinarność w mojej podstawówce. Mama chciała mi pomóc i wyciągnęła z szafy skrzypce, o których wcześniej nie wiedziałem. Miały tylko jedną strunę, strunę A, ale to mi wystarczyło. Wszystkie zadania poszły w odstawkę, skakałem chory po łóżku i piłowałem te skrzypce. Wieczorem oznajmiłem: mamo, tato, chcę do szkoły muzycznej. „Dziecko, jesteś za stary, zwariowałeś”, usłyszałem. Ale rodzice zaprowadzili mnie na egzaminy, jakoś się przez nie prześlizgnąłem. Wytrzymałem trzy lata, a potem zacząłem słuchać Metalliki, The Offspring, Hyprocisy, Tiamat. Skrzypce już nie były cool, a gitara zaczęła grać… pierwsze skrzypce. Naturalnie wyszło, że zacząłem też śpiewać.                                                                                                                                                            

Pierwszy koncert grałem jako 17-latek. Razem z zespołem graliśmy tylko covery w klubie Speedway w Świętochłowicach. Skończył się tak, że skakałem po barze i myślałem: „that’s the shit!, to będę robić!”

Na pierwszą płytę NeLL musieliśmy sporo poczekać. Nawet Piotr Stelmach mówił, że nagrywamy płytę „The Best of So Far”. Zespół NeLL był pierwszym zespołem, który zebrał cokolwiek za pomocą crowdfundingu w Polsce. MegaTotal był pierwszym tego typu stroną w kraju. Ewenement na skalę Polski. Zebraliśmy pieniądze na singiel, potem na drugi, ale stwierdziliśmy, że to wykorzystamy i nagramy za nie płytę. Nagrywaliśmy ją w Tonn Studio z Krzyśkiem Tonnem i Maćkiem Stanieckim, którzy są fantastyczni i mam nadzieję jeszcze kiedyś coś tam zrobić. Łezka wzruszenia.

Ta płyta, „White Noise Zone”, to była zbieranina tego, co mieliśmy, ale dzięki temu, że Krzysiek i Maciek nad tym czuwali, miało to spójne brzmienie. Po niezłych przebojach wydało ją Polskie Radio. Te przeboje i potknięcia zrzucam na karb tego, że spora część płyty była po angielsku. Cisnę te numery z uporem maniaka nadal po angielsku i trochę tak siebie oszukuję, że w Polsce to przejdzie. Ale chyba nie, jest dużo muzyki śpiewanej po polsku, więc śpiewanie po angielsku – i wtedy, i dziś – to chyba nie jest strategicznie dobry pomysł. Ale to, że większość tych numerów powstaje po angielsku to nie jest z mojej strony jakaś koniunkturalność. Z racji wykonywanego przeze mnie zawodu i tego, że język angielski towarzyszy mi od niepamiętnych czasów, jest to naturalny proces. Czasem nawet gadam do siebie po angielsku. Jeśli numer zaczyna powstawać po angielsku, to ja mu na to pozwalam.

Druga płyta NeLL, „Dogs and Horses”, była w całości po angielsku przeznaczona na rynek amerykański. Poleciała do Stanów z naszym kolegą i ślad po niej zaginął. Była też nagrana przy pomocy środków zebranych na MegaTotalu, też w Tonn Studio. Ale wtedy wszystko zaczęło się chwiać. I tu wkraczamy w taki hazy okres w moim życiu.  Graliśmy koncerty, ale coraz silniej zaczęło wkraczać moje ego i cały czas chciałem więcej i szybciej. I cały czas się z tym zmagam: ciągle chcę teraz, już ma być gotowe. Ale proces wymaga czasu i przemyślenia. Kiedy dochodzę do jakiegoś poziomu, to szybko się do niego przyzwyczajam. Gdy graliśmy 10 koncertów w miesiącu, to po jakimś czasie chciałem więcej. O NeLL mówiło się wtedy przecież, że jest najlepszym zespołem koncertowym w Polsce.

Może zabrakło rozmowy między nami, chwili, żeby usiąść i przegadać sprawy. Być może sam okopałem się w moim coraz bardziej radykalnym stanowisku, cisnąć zespół do granic i próbując siłą wynieść nas na poziom profesjonalny lub doprowadzić nas do kolejnych nagrań, co spotkało się z reakcją totalnie odwrotną. Często zachowywałem się jak dupek. Teraz to widzę.

Zmagam się z ego – które musi być na jakimś poziomie, żeby postawić na swoim, ale z drugiej strony trzeba dać pole do popisu ludziom, którzy z tobą pracują. Bo ja też nie wiem wszystkiego i muszę sobie o tym cały czas przypominać i zdać się na innych. To mój proces i walka ze sobą.  Mimo, że wszystko trwa dłużej, efekty są o niebo lepsze. Tak mam z obecnym składem K-Essence. Bardzo się z tym utożsamiam. Dzięki temu, że jest miejsce na dawanie sobie pola, ustępowanie, współpracę.

Od czasu do czasu mam kontakt z chłopakami z NeLL. Wszystko u nich ok. Tomek nawet jeszcze gra, ma nawet domowe studio.  

Zaczynałem jako K-Essence w 2009 roku, też na MySpace. Założyłem sobie solowy profil i zacząłem remiksować płytę „Year Zero” Nine Inch Nails. Od tego tez zaczęła się moja przygoda z produkcją muzyczną. Zacząłem pisać piosenki, które potem pokazywałem chłopakom z grupy i wiedziałem, że część z nich nie wejdzie do repertuaru NeLL. Nie miałem świadomości, ale zacząłem nagrywać w ten sposób pierwszą płytę K-Essence.

Z K-Essence, po rozpadzie drugiego składu grupy i dłużej przerwie, trafiłem do „Mam Talent”. Jeszcze wtedy grałem sam. Udawałem przed sobą sam, że nie chcę już grać, wszystkie sprzęty rzuciłem w kąt. Podchodziłem trochę do muzyki jak pies do jeża, nie do końca wiedziałem czego sam chcę. Ale postanowiłem ostatecznie, że zaczynam od nowa, wchodzę w tryb pisania i grania. Z utworów, które wtedy powstały narodziła się płyta „Unison”. I Łukasz Gliński, nasz obecny manager, kiedyś zaproponował mi, żebym poszedł do „Mam Talent”. Przekonało mnie jedynie to, że mogłem wejść bez pre-castingu. Jury mogło zobaczyć materiał i zaprosić od razu na nagranie z nimi. Po co mi to było? Fajnie było. Trochę przygoda. Dało mi to doświadczenie i nowych fanów. Znów się stresowałem, jakbym miał 17 lat i stał pierwszy raz na scenie. Znów światła, kamery, trzy, dwa, jeden, idziesz. I panika: co ja robię? Ta adrenalina i motyle w brzuchu to to, co daje mi kopa. To to, dla czego warto jest żyć.

I tak dłubiemy. Byliśmy w tamtym roku na eliminacjach do Festiwalu Pol’and’Rock. Dostaliśmy się na konkurs w Jarocinie, ale nikt nam o tym nie powiedział i nie pojechaliśmy.

Ostatnio byłem na trasie domówkowej z Borówka Music i Kamila Robaczyńska, tour managerka, powiedziała: „Bartek, gdybyś ty teraz stał się sławny, odjebałoby ci. Nie możesz teraz być sławny! Musisz powoli pracować na to” (śmiech) Powoli, czyli ile kolejnych lat?

Moje życie to takie zmaganie się z dnia na dzień, staranie o napisanie dobrych piosenek. A przede wszystkim o to, żeby wstać z łóżka, znaleźć tę motywację. Czasem jest jej więcej, czasem nie ma jej w ogóle. Ale każdego dnia po prostu trzeba to zrobić. Social media czasem sprawiają, że chcemy się porównywać do ideałów, obrazów, wersji różnych ludzi produkowanych przez te media, gdzie te wersje są nieosiągalne. Pytanie, czy warto w to iść. Ja też padam tego ofiarą. Staram się myśleć o tym, że chcę być lepszy niż ja z wczoraj i iść do przodu. Powoli, ale do przodu.

Progres, jaki zrobiliśmy od premiery płyty „Unison” w sierpniu 2020 do teraz jest ogromy jeżeli chodzi o zgranie zespołu i o sprawy muzyczne. Idzie za tym znacznie większa energia. Z tego jestem bardzo zadowolony i dumny.

Miałem i mam marzenia i za nimi oczywiście dążę. Czy wielka kariera to coś, czego bym chciał? Oczywiście, bardzo chętnie. Czy to się wydarzy? Być może, ale na pewno nie będę Axlem Rosem, nie będę podjeżdżać siedmioma limuzynami na koncert. Ale też nie o to chodzi. Chciałbym, żeby to wszystko było odnawialne, pracowało swoim trybem, na swoich warunkach, żeby mogło iść do przodu.