Fascynaci procesu – wywiad z Black Radio

Fascynaci procesu – wywiad z Black Radio

Skąd się bierze muzyka? Po co ją grać? I jaką rolę pełnią w tym wszystkim sami muzycy? Z chłopakami z Black Radio rozmawiałam w bardzo miłych okolicznościach, bo w sali prób, w której wykuwają się ich utwory, tuż po ich koncercie podczas łódzkiego Great September.

Dlaczego gracie muzykę?

Szymon Płaska – Płaski, perkusja: O kurde, tego się nie spodziewałem (śmiech).  Dla mnie muzyka jest jedną z form wyżycia się, a perkusja mi to doskonale umożliwia. Kocham muzykę i chcę się tym zajmować, nie ma w tym nic oryginalnego. Uwielbiam grać koncerty – to jest nieprawdopodobne uczucie, które napędza wszystko inne, co robię w życiu.

Kamil Biadała, bas: Ja gram z dwóch powodów. Po pierwsze…

Piotr Kłos – Skała, gitara: …dziewczyny!

Kamil: Jestem basistą, więc bez przesady z tymi dziewczynami. Pierwszy – daje nam to zajebistą frajdę, drugi –  to daje frajdę naszym słuchaczom. Trzeci powód jest wynikiem połączenia tych dwóch i rodzi się na koncertach: wspólna frajda i wymiana energii. I to uczucie jest bardzo uzależniające! I nie bez przypadku wymieniłem powody w tej kolejności. Żeby dawać komuś frajdę, trzeba samemu ją mieć i lubić to robić. Mówię „my”, bo wydaje mi się, że wszyscy bazujemy na podobnych odczuciach. Więc dlatego skoro my kochamy grać, to jesteśmy gotowi oddać tę miłość ludziom, którzy tego potrzebują. I to działa: na koncertach widać, że grono odbiorców naszej muzyki rośnie.

Skała: Zdecydowanie, także czuję tę synergię pomiędzy nami a publicznością, a to daje bardzo dużo satysfakcji i napędu na dalszą drogę. Żyjemy z tego – nie mam tu na myśli niestety aspektu finansowego – ale ten emocjonalny. Jako zespół dostajemy od publiczności bardzo pozytywną energię, w zamian dajemy im dobre piosenki, a dodatkowo możemy wyrzucić z siebie wszystko, co na ten koncert przynieśliśmy. Na koncertach dojrzewamy, rozkwitamy jak kwiatek, a publiczność może nas powąchać (śmiech).

Sam mam dosyć pokręconą relację z muzyką, żyję w rozkroku pomiędzy graniem a tym co robię na co dzień. Czasem słyszę, że jestem najlepszym programistą wśród muzyków i najlepszym muzykiem wśród programistów. A nie o to mi chodzi, to wcale nie jest komplement. Uważam, że po to jestem na świecie, żeby grać, do tego czuję powołanie. Głównie dlatego po koncertach bardzo ciężko jest mi wrócić do rzeczywistości. To sprawia, że chcę inwestować w muzykę swój czas. Moim i myślę, że nas wszystkich marzeniem jest żeby żyć z zespołu i żebyśmy mogli skupić się wyłącznie na nim. Wiem, że jest w nas i w naszych interakcjach muzycznych bardzo dużo nieodkrytego potencjału. Musimy dzielić szarą codzienność z ekscytującym graniem, co jednak blokuje pewne rzeczy. Sądzę, że w przypadku Black Radio może być jeszcze lepiej, jeszcze fajniej. Taką mam nadzieję.

Dawid Wajszczyk, wokal i gitara: To prawda, co mówił Kamil, choć my potrzebujemy grania z innych powodów niż słuchacze. Znam artystów, którzy wychodzą na scenę, żeby się zaleczyć, dowartościować, to jest dla nich terapia. Słyszałem historię w której Krzysztof Warlikowski mówi, że niektórym można by nie płacić, a oni i tak by występowali, bo scena pozwala im pozbywać się swoich problemów i uzewnętrznić. Niezależnie od tego czy serio tak powiedział czy nie, zjawisko zostało trafnie zdiagnozowane. Jestem zadowolony, że nam udało się przepracować ten etap, kiedy nasze wychodzenie na estradę jest wyłącznie egoistyczne. Ta nowa płyta jest zapisem naszej dojrzalszej wersji, w której zwiększamy odpowiedzialność za to, co robimy jako zespół. Praca i pokora, to takie “nierockowe”, niemodne….ale tego właśnie uczy nas muza.

Ludzie mówią, że piszą piosenki – to jest nieprawda. My nic nie wymyślamy, muzyka jest wszędzie więc i w nas, a my jesteśmy pośrednikiem. Ludzie, którzy przychodzą na nasze koncerty wybrali taką czy inną, ale odmienną niż nasza drogę zawodową. I zasługują na to, żeby, kiedy potrzebują muzyki, otrzymywać ją od kogoś kto się tej roli oddał bez reszty. Trzeba sobie uświadomić, że w obliczu tego, jak wspaniałym zjawiskiem jest muzyka, jesteśmy tylko anteną. Przepraszam, ale tak. My to podajemy. Mówiąc kolokwialnie, my gamy nie wymyśliliśmy. To jest dobro wspólne, które dzielimy z innymi ludźmi. Czasem jest tak, że coś przeszło przez nas, ale w pewnym sensie nie jest nasze, należy do wszechświata, niezależnie od tego czyja ręka to spisała. Gramy bo jesteśmy fascynatami procesu, ćwiczenia i komponowania. Słuchacze mają ten przywilej, że oni przychodzą na gotowe, my za to mamy przywilej pracy nad muzą. Nikogo nie interesuje jak długo Da Vinci malował Mona Lisę, wszyscy oglądają obraz.

Kamil: Są na scenie wykonawcy, którzy osiągnęli bardzo dużo i zrobili fantastyczną karierę, ale gdy pójdzie się na ich koncert słychać, że nie przećwiczyli dobrze swojego repertuaru…

Dawid: Słuchać kiedy zaczynają odcinać kupony i wierzyć w to, co napisał o nich agent od PR-u. I to jest koniec muzyka. 

Kamil: Formę trzeba trzymać cały czas. To, że coś kiedyś zdobyliśmy, nie oznacza, że to jest dane raz na zawsze i to będzie constans. Trzeba się tym procesem opiekować.

Dawid: Mówi się, że jesteś tak dobry jak twój ostatni występ. Najlepszym przykładem jest zespół Queens of the Stone Age. Faceci mają już swoje lata, ale ich band to jest świetnie naoliwiona maszyna, stworzona do zapierdalania. To jest wszystko wypracowane. Mój wokalny idol, Krzysztof Cugowski, cały czas jest w życiowej formie wokalnej i klękajcie narody, jak on śpiewa! Mógłby śpiewać nawet książkę telefoniczną i sale teatralne by płakały.

Wielu ludziom wydaje się, że wystarczy nauczyć się kilku akordów, by grać. Jest mnóstwo programów do tworzenia muzyki. Na platformy streamingowe wpada codziennie 100 tysięcy piosenek. Wszystko wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a bycie muzykiem wydaje się być proste jak nigdy dotąd.  

Dawid: Naszym celem nigdy nie był fejm. Ci, którzy wzięli się za gitarę czy bębenki, żeby jutro być na plakatach czy w telewizji, bardzo szybko puchną i odpuszczają sobie. Bo owszem, okazuje się, że wszystkie dziewczyny w klasie ich kochają, ale potem kończy się gimnazjum i kończy się miłość do muzyki. My jesteśmy fascynatami procesu i jestem przekonany, że nikt z nas nie odejdzie z zespołu, bo po prostu jesteśmy zbyt ciekawi, co będzie dalej.

Skoro muzyka jest procesem, a wy antenami, skąd się bierze muzyka? Z głowy, z serca, z trzewi?

Dawid: Ona już jest tutaj, wszędzie, musisz ją usłyszeć i spisać. Jeśli Bóg jest wszędzie albo nigdzie, to muzyka jest w tym samym miejscu.

Skała: Prince coś takiego mówił: że dostrajamy się do częstotliwości wszechświata i stajemy się jedynie przekaźnikiem.

Inaczej – skąd Wy ją wydobywacie? Czy któryś z pierwiastków jest dominujący? Można przecież napisać z pewnymi określonymi założeniami muzykę komukolwiek i to zagra.

Dawid: To jest zimne pytanie. Mógłbym teraz wziąć klawiaturę i napisać przy Was całą płytę dla randomowej dziewczyny z Tik Toka, znam teorię muzyki, jeżdżę od czasu do czasu taksówką, w której gra radio, wiem co się w tym sezonie sprzedaje…

No dobrze, ale gdybyście tego nie wiedzieli nie bylibyście tak dobrzy, jak jesteście.

Dawid: Nie, my się tego dowiedzieliśmy dlatego, że mieliśmy palącą potrzebę, by to zrobić. Od lat mamy płyty naszych idoli zjechane i poznane na wylot, rozpykane harmonicznie i aranżacyjnie. Nie oznacza to próby kopiowania czegokolwiek, ale po prostu przygotowanie do zawodu, rzetelność w poszukiwaniu. Gdy u Wasyla (Michała Wasyla, producenta płyty – przyp.red.) wyciągniesz jakąkolwiek płytę z półki, to wszędzie są fiszki z informacjami, co i jak zostało nagrane. Wasyl może nie miałby dziś swoich patentów i stylu miksowania gdyby nie odrobił uprzednio tej lekcji. 

Wiadomo, każdy ma górki i dołki i nie wszystko zależy od nas, ale trochę od układu planet, a trochę od tego, czy w klubie Przestrzeń w Łodzi nie walnie prąd (na 40 minut przed planowanym koncertem w ramach Great September nastąpiła awaria zasilania – przyp. Red). W naszym przypadku ważne jest to, że my tworzymy rodzinę. W trudnym okresie nagrywania tego materiału, w sytuacji stresującej i decydującej zamiast się rozpaść, myśmy jeszcze bardziej się zżyli. Wiem, że mam taką paczkę, że mogę się rzucić do tyłu i ktoś mnie złapie. 

Skała: Był taki moment podczas nagrywania, sam początek, szczególnie dla nas trudny. Przyjechaliśmy i Wasyl kazał nam grać to, co umiemy najlepiej. I potem czuliśmy, że owszem tam jest to, co wypracowaliśmy na próbach, ale nie ma iskry, o którą przyjechaliśmy walczyć do tego studia. Zaczęliśmy szukać. Każdy z nas coraz bardziej się garbił, pochylał, a w powietrzu rosło napięcie. Gdyby nie Wasyl, mogłoby się to inaczej dla nas skończyć. Ale on był świetnym psychologiem. Skonsolidował nas, sprawił, że się rozluźniliśmy, że byliśmy w stanie rozmawiać jakie emocje wywołuje u każdego z nas dana kompozycja, co chcemy przez nią przekazać i o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Każdy miał swój pomysł, a fakt, że nagrywaliśmy na setkę, pomagał. Przestaliśmy analizować i kombinować, a zaczynaliśmy po prostu grać z myślą, żeby opowiedzieć jakąś historię.

Wasyl czuwał nad Wami jak dobry duch.

Dawid: Kiedy pojechaliśmy po raz pierwszy do Wasyla poznać się i obejrzeć studio, powiedziałem mu: wiem, że jesteś człowiekiem, który będzie w stanie okiełznać moje ego, dlatego jestem w stanie ci zaufać. Inni producenci nie wzbudzali takich uczuć. Jako matka dla dziecka chcesz jak najlepiej. I my właśnie tego chcieliśmy dla naszego dziecka, czyli dla płyty. Nawiązując do poprzedniego pytania: Wasyl uświadomił nam, że czasem jest nawet za dobrze, że jesteśmy przećwiczeni i pytał, czy możemy coś bardziej rozjebać. I to on był przewodnikiem energetycznym w tym procesie. Jako lider poczułem, że mogę totalnie puścić lejce. Atmosfera w studiu sprawiła, że bardziej mogliśmy skupić się na tym, co najważniejsze. Był jak lustro.

Oczywiście czuliśmy presję dużych pieniędzy, które włożyliśmy w nagrywanie, presję czasu. Czuliśmy oczekiwania ludzi, którzy nas wsparli. Piłowaliśmy te kompozycje codziennie przez parę miesięcy, by nie musieć się martwić o wykon. Naszym zadaniem jest narracja emocjonalna, mogliśmy poprowadzić ją jako pięć osobnych palców dłoni albo zaciśnięta, scalona pięść. To jest praca, jaką wykonują muzycy kiedy ogarnęli etap dźwięków: szukają tego, co jako słuchacz masz poczuć. A żebyś tak się poczuła, my sami musimy się tak poczuć. Chodzi o to, żeby słuchacza zabrać w podróż.

Wczoraj na odsłuchu w łódzkiej mediatece po raz pierwszy zaprezentowaliście album publicznie. Jakie to uczucie? I jak rozmawiało Wam się wczoraj o Waszej muzyce?

Skała: Jestem pozytywnie zaskoczony. Spodziewałem się, że będzie to dosyć nienaturalna sytuacja.

Kamil: Artur Rawicz na tyle sprawnie poprowadził to spotkanie, że nikt z nas nie zastanawiał się po co tam jest i że mogliśmy sobie posłuchać tej płyty w domu.

Dawid: Ja nie miałem takich obaw, bo wiem, co zrobiliśmy. Mówię tu o wydarzeniu, jakim był odsłuch. Zależało mi, żeby atmosfera była rodzinna i żebyśmy wszyscy wyszli stamtąd z przekonaniem, że promujemy słuchanie muzyki dla muzyki, a nie w tle na basenie. Udało się to w stu procentach, spotkanie trwało 3 godziny, ludzie słuchali winyla z zaangażowaniem i bez scrollowania komórek, brali udział w dyskusji, zadawali pytania, no i po przerwie, którą Artur zarządził w połowie spotkania, wszyscy wrócili! Moje zaufanie do słuchacza, o którym mówiłem Ci w wywiadzie dla „Teraz Rocka” potwierdziło się. I to jest sukces tego wydarzenia. 

Ostatnio czytałam wypowiedź Sama Fendera, który zakładając swój zespół gdy miał 12-13 lat – podobnie jak Wy, gdy powstawało Black Radio – i marzył o tym, żeby zagrać na Finsbury Park, co się w końcu niedawno udało. Jesteście w przededniu wydania płyty, ale czy myślicie, gdzie chcecie być za jakiś czas? Jak daleko w przyszłość wybiegacie?

Kamil: Myślimy bardziej o sytuacji, w jakiej byśmy chcieli siebie zobaczyć, czyli tam, gdzie dosięgamy do jak największej liczby odbiorców.

Dawid: Słyszeliśmy, jak dziś ludzie śpiewali z nami „Planety”. O to nam chodzi – nie jesteśmy tu tylko dla siebie. Nie ma opcji dyskutowania o muzyce w kontekście jedynie samego grania w którym spomiędzy dźwięków nie widać drugiego człowieka. No bo po co komu takie coś? 

Kamil: Żeby zachować kameralną atmosferę, ale…

Dawid: …na Wembley (śmiech). Jak nie umiesz w małym klubie, to na Wembley nic nie zdziałasz. Bardzo doceniam możliwość, kiedy razem z 80-100 osobami mogę się spocić w małym klubie. Graliśmy w tym roku plenery, graliśmy na ogromnym przedsięwzięciu, jakim były urodziny Łodzi, ale to jednak ta intymność jest tym, co zabierasz ze sobą do domu i co potem się przekłada na kompozycje.

Skała: Myślę, że powinniśmy skupić się na tym, żeby docierać do nowego odbiorcy. Po dwóch ostatnich plenerowych koncertach mieliśmy takie przemyślenia, że ci młodsi słuchacze często nie zdają sobie sprawy, że muzyka taka jak nasza może im się spodobać. Nie znają muzyki rockowej, a tym bardziej granej na żywo. To jest jak edukacja! Chcemy pokazać ludziom, że mają większy wybór. Muzyka jest szeroką i różnorodną dziedziną, którą warto odkrywać.

Dawid: Po koncercie niektórzy jego uczestnicy powiedzieli nam, że nasz koncert był fajniejszy niż Viki Gabor, na którą przyszli. To znaczy dla mnie wszystko.

Ta sytuacja chyba wynika z tego, że kondycja muzyki rockowej w Polsce jest mocno dyskusyjna. Są pewni ludzie, których bym chętnie obdarował odpowiedzialnością za to, jak ona wygląda. Dlaczego Royal Blood mogą być na pierwszym miejscu w Wielkiej Brytanii? Tam jest taki słuchacz, że dziś idzie na Taylor Swift, jutro na Bring me the Horizon, a pojutrze na Madonnę. I nic się nie stało. A my jesteśmy nawet muzycznie spolaryzowani. Muzyka rockowa kojarzy się ludziom z tym, że tata ma kasety Metalliki w samochodzie. A my jesteśmy nową generacją, jesteśmy odpowiedzią na inne emocje, inne wibracje. Naszą formą wyrazu są gitary, owszem, to jest niemodne, gramy na żywo, mamy wzmacniacze. Ale to nie szkodzi (śmiech). Wielokrotnie rzucaliśmy się na pożarcie zupełnie przypadkowym ludziom, bo gdy masz szansę zagrać plener, to go grasz. I ci przypadkowi ludzie nie są głupi ani zamknięci, gdy słyszą muzykę od serca, to ją to czują. Czują, kto jest na scenie dla kasy, kto jest stratą czasu, a kto przyjechał po to, by być z nimi. To są nasze drzwi. 

Od lat na polskim rynku jest taka tendencja, żeby kopiować to, co jest na zachodzie. Robimy wyroby czekoladopodobne, które wałkuje się pół roku w tych najweselszych radiach, po czym wchodzą kolejne. To nie o to chodzi. Bob Dylan miał wyjebane ile osób go słucha. On chce robić dobrą robotę, wciąż ma coś do powiedzenia. Inny, po tylu latach już dawno by zamknął sklepik. Sting zupełnie inaczej wykonuje dziś swoje utwory. Prince na każdą trasę inaczej aranżował piosenki, zwłaszcza hity, pisał je jakby od nowa. My, nie porównując się, także napisaliśmy na nowo kawałki z pierwszej płyty (których ludzie chcą słuchać i za co jesteśmy wdzięczni), by pasowały do miejsca w którym jesteśmy teraz. 

Przemknęła gdzieś myśl o edukacji muzycznej społeczeństwa, a co Wam dała klasyczna edukacja w szkole muzycznej?

Dawid: Miałem świetnego profesora, który naprawdę ma powołanie. Od Huberta Stopnickiego nauczyłem się lepiej rozumieć muzykę. Moja obiecująca kariera gitarzysty klasycznego zakończyła się na poczet tego, gdzie siedzimy dzisiaj, więc obecnie nasza relacja jest nieco trudniejsza (śmiech). To był mój pierwszy mistrz. Ale miałem farta, bo mogłem trafić na kogoś innego. Inni tyle szczęścia nie mieli, np. nasz Jasiek (Sztustkiewicz; gitarzysta w BR – przyp. Red.), który uciekł ze szkoły muzycznej i nie chciał mieć z nią nic wspólnego. W nim muzyka musiała się urodzić na nowo. Polecałbym więc, żeby kończyć to, co Paul McCartney – czyli kończyć pierdolić i po prostu dobrze grać. 

Kamil: Szkoła pogłębiła moją wrażliwość na muzykę, uświadomiła idący z nią przekaz. Może nie jest tak, że szkoła mnie tej wrażliwości nauczyła, ale na pewno nauczyła mnie rozumieć muzykę. Szkoła muzyczna uczy odtwórstwa, chyba że jest się na wydziale jazzowym.

Dawid:… ale nawet to odtwórstwo jest w kategoriach „od-do”. Takie szkoły mają zalety, czasem głęboko ukryte, na przykład to, że Kamila przenieśli na kontrabas w piątej klasie było cudownym zrządzeniem losu, bo dzięki temu mamy basistę.

Kamil: Bycie w szkole muzycznej to też przejście od punktu A gdzie mamy narzucane praktyki wykonawcze i trzeba zagrać tak i tak, do punktu Z, gdzie poznaje się siebie, chce się coś robić po swojemu, odrzuca się to, co było narzucone. I to jest zajebiste w tym procesie.

Dawid: Na tym etapie, jeśli rozwiniesz własną indywidualność, pojawią się antagoniści. To pole do walki o siebie, trzeba mieć pazury wbite w beton; pole, by bronić swojego artystycznego stanowiska. Szkoła muzyczna to jest poligon, ale wyłożony gąbką, by dzieci się nie poobijały. Minimalnie więc przygotowuje Cię na ten dziki zachód, którym jest rynek muzyczny, ale naprawdę w niewielkim stopniu. Scena to nie egzamin, na którym dostajesz punkty od śpiącej komisji. Nie ma tej sprawiedliwości, że kto więcej pracował, kto spędził więcej czasu, dostaje lepsze wydarzenia, lepsze stawki, lepsze godziny grania. Jesteś tyle wart ile twoje nazwisko, a nie twoja muzyka. W „Music business” to słowo „business”  zawsze miało większe znaczenie, a „music”…no cóż, to jest dla tych którzy to kochają. 

Szczęście – mamy, praca – odhaczona. Co z talentem?

Dawid: Jest najmniej istotny. Fajnie jest go mieć, ale co druga napotkana na ulicy osoba ma piękny głos lub inny talent. Chodzi o to, co ona z nim zrobi. To jak w futbolu: mówią że Messi ma talent, a Cristiano Ronaldo to praca. Dla mnie wzorem jest Ronaldo, nie dlatego, że płacze jak nie strzeli karnego, ale dlatego, że jest na treningu godzinę przed wszystkimi i zostaje godzinę, gdy wszyscy już wyjdą. Jeśli nie robisz podobnie w muzyce, nie masz czego oczekiwać. No i nie płacz jeśli nie strzelisz! 

Na płycie znalazły się piosenki i po polsku, i po angielsku. Przypomniało mi się takie stare hasło, że „polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. 

Skała: Jest ono na pewno prawdziwe. Zaobserwowałem, że tam gdzie sporo słuchaczy było z przypadku, jak na plenerach, polskie piosenki robią największą robotę. My, jako Polacy, chyba odruchowo szukamy języka polskiego w piosenkach, lubimy go słuchać. Może dlatego wiele osób – zupełnie niepotrzebnie – skreśla z marszu piosenki po angielsku? W naszym przypadku korzenie muzyki którą gramy, jej frazowanie, naturalnie łączą się z językiem angielskim. Dawid opowiadał o procesie, przez który przechodzi, gdy pisze teksty i ja mu wierzę, gdy mówi, że język polski to jest nauczenie się jazdy na rowerze od nowa. To inna para butów, które trzeba rozchodzić. 

Cieszę się, że udało nam się umieścić na albumie kilka utworów po polsku, ale warto zaznaczyć, że nigdy nie przestaniemy pisać piosenek po angielsku, bo nie byłoby to z naszej strony szczere. 

Dawid: To hasło ma sens, choć dzisiejsza polska młodzież jest inna, śpiewa różne piosenki jeśli zechce. Pogniotłem dwa tysiące kartek zanim napisałem dobry tekst po polsku. Moi idole są anglojęzyczni: Howlin’ Wolf, Elvis Presley, David Bowie – na nich się wychowywałem i jestem organicznie sprzężony z innym niż polskie frazowaniem. Z drugiej strony przecież jestem polakiem i nawet głupio byłoby na pewnym etapie olać swój własny język. Dlatego w tym własnym języku potrzebowałem wypracować swój własny język.

Płyta „Black Radio” będzie miała swoją premierę 22. września, rozmawiamy kilka dni wcześniej. Czego Wam życzyć?

Dawid: Wszyscy życzą nam sukcesu, ale nikt jeszcze nie życzył nam żebyśmy sobie z tym sukcesem poradzili. Życz nam jednego i drugiego. 

(Zdjęcie: Adam Polański)

One thought on “0

Comments are closed.