Po trzech długich latach zespół The Freuders powraca z nową płytą o intrygującym tytule “Blurgot”. Jego genezę wyjaśnimy potem, ale najpierw skupimy się na przyszłości rock’n’rolla, syndromie młodego zespołu i fakcie, że chłopaki nie lubią, gdy jest zbyt łatwo.
Od lat słyszę biadolenie, że rock umiera. Co Ty na to?
To hasło jest przereklamowane. Mam teorię, że jest to marketingowe stwierdzenie mające tylko podkręcić rynek gitarowy. Są wzloty i upadki, ale nic więcej według mnie się nie dzieje.
A w jakim kierunku pójdzie muzyka rockowa?
Myślę, że za chwilę będziemy mieli odwróconą sytuację, zmianę biegunów, to znaczy: hip-hop, który teraz jest dominujący cofnie się delikatnie na rzecz muzyki gitarowej. Taki trend obserwujemy co, mniej-więcej, 10 lat.
A The Freuders istnieją już od 15 lat, co oznacza, że zaraz będziecie pełnoletni.
…przestałem liczyć, ale na to by wychodziło, że zespół powstał w 2008 roku. I z tego punktu widzenia patrząc, powinniśmy już dawno wydać płytę the best of na dziesięciolecie, kolędy jeszcze przed nami, potem oczywiście płyty unplugged i symfonicznie, a dopiero później możemy zacząć zastanawiać się, co dalej.
Co takiego Wam, bardzo młodym wówczas ludziom, dał wtedy rock, że słuchanie muzyki przestało Wam wystarczać i sami postanowiliście chwycić za instrumenty?
To wszystko było oparte na poszukiwaniu własnej ścieżki, dania ujścia emocjom, typowo ludzkim rzeczom, które zawsze trzeba w jakiś sposób rozładować. Dla niektórych to może być sport, dla innych zarywanie nocy przy grach komputerowych, inni uzewnętrzniali się przy pomocy farb i płótna. A dla mnie muzyka stanowi jeden z potężniejszych sposobów znajdowania ujścia. Ten sposób jest dla mnie najbardziej optymalny, bo – w przeciwieństwie do sztuk wizualnych, których też jestem fanem – muzyka daje szersze pole do popisu własnej wyobraźni. Niezależnie od tego, jak bardzo sugestywne są teksty, to i tak nie mając tego obrazka, który coś ci już sugeruje, ten obraz, który tworzy się w głowie jest bardzo twój. Moglibyśmy tu bez problemu wymienić teraz piosenki, które oboje dobrze znamy i kochamy i okazałoby się, że kochamy ją z różnych powodów, a obraz i kolory, które te piosenki przywołują są zupełnie inne. To jest fajne w muzyce.
Śmiałem się nawet, że dopóki sam nie zacząłem robić muzyki i nie poznałem Tymona (Tymoteusza Adamczyka, wokalisty i gitarzysty The Freuders – przyp. red.) w zasadzie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy potrafiłem w jakikolwiek sposób wypowiadać się o emocjach.
A czujecie się już jak dojrzały zespół?
15 lat brzmi przepotężnie… Nie wiem, czy można nazwać to dojrzałością, ale myślę, że jesteśmy gdzieś w środku naszej drogi. Jak wiemy z historii, środowiska muzyczne opierają się na ośrodkach miejskich czy dzielnicowych, wielokrotnie mijaliśmy kumpli z gitarami przewieszonymi przez plecy, zbijaliśmy piony, a dziś wiemy wszystkie niemal zespoły, które zaczynały w tym samym czasie co my już nie istnieją. Jesteśmy najstarszym składem z warszawskiego Żoliborza, który nieprzerwanie od tylu lat działa pod tym samym szyldem, co niechybnie przykleja nam łatkę żoliborskich Rolling Stonesów (śmiech)
Czas szybko leci, więc początek mamy już za sobą. Głowy mamy tak pełne pomysłów na kolejne rzeczy, więc zdecydowanie nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa i myślę, że najfajniejsze rzeczy mamy jeszcze przed sobą. Tego sobie życzę, tak bym chciał, tak to czuję.
Czyli dopiero nabieracie wiatru w żagle.
Tak, czas burzy i naporu – bo tak to chyba należy określić, przecież zakładając zespół byliśmy bardzo młodzi, ja miałem niespełna 16 lat, a pozostali byli w klasie maturalnej – mamy już za sobą. Pamiętajmy, że na początku do tworzenia muzyki dochodziła jeszcze wszystko, co ma związek z tzw. życióweczką, czyli to, że trzeba gdzieś pracować i gdzieś mieszkać. Przy tym wszystkim chcieliśmy robić coś, co jest mało dochodowe i bardzo absorbujące, także czasowo i emocjonalnie. Jest to praca kreatywna, jest więc bardzo męcząca. Mamy za sobą tzw. syndrom młodego zespołu związany z wydaniem pierwszej płyty, zagraniem na pierwszym dużym festiwalu, a potem z zaskoczeniem, że jeszcze nikt z Openera nie zadzwonił. Wtedy zaczyna się nerwówka, poszukiwanie winnego. To spowodowało u nas dwa lata przerwy w graniu, pomiędzy rokiem 2016 a 2018 nie koncertowaliśmy, choć oczywiście pisaliśmy i graliśmy w salce. W tym czasie każdy z nas dojrzał emocjonalnie i zawodowo, każdy poukładał sobie trochę w głowie. Dobrze nam ta przerwa zrobiła, bo każdy z nas osadził się w takiej bezpiecznej sferze swojego życia zawodowego pozwalającej na zajmowanie się muzyką po godzinach. Przede wszystkim traktujemy granie muzyki jako hobby, ja to nazywam wędkarstwem (śmiech). Brutalnie mówiąc: dochody uzyskiwane z innych miejsc pracy pozwalają nam na pełną niezależność związaną z tym, co robimy jako grajkowie. Bo ja nie lubię określać się mianem muzyka.
Dlaczego?
Bo wydaje mi się, że muzycy zawsze powinni mieć wiedzę teoretyczną lub techniczną, a ja wywodzę się ze środowisk punkowych, które wielką wartość odnalazły w tym, ze nie ma żadnych zasad. To mnie niesamowicie urzekło.
Mówiłeś, że byliście nieco zawiedzeni, że świat się na Was nie poznał i właśnie znalazłam wypowiedź Tymona w jednym z wywiadów, gdzie mówił, że po wydaniu „7/7” rynek nie był na was gotowy. A czy jest gotowy teraz?
Na pewno bardziej niż wcześniej – ponieważ my jesteśmy bardziej gotowi na rynek.
„7/7” był bardzo ambitnym projektem. Musimy tu przypomnieć czytelnikom, że nasz debiutancki album był dwupłytowy. Gdy dodamy do tego charakter muzyki, czyli coś pomiędzy prog rockiem, post rockiem a psychodelą i śpiewanie po angielsku, schodzimy w zupełną niszę. I gdy potem widzisz nazwę swojego zespołu obok innych, większych, którymi zawsze się jarałeś, siadasz w fotelu, zakładasz nogę na nogę i czekasz na ten jeden, bardzo ważny telefon. On się nie pojawia, a z biegiem czasu okazuje się, że to był ten moment, kiedy trzeba było wykonać bardzo dużo pracy marketingowej. Trzeba było przedsięwziąć jeszcze więcej środków własnych, by na przykład nakręcić teledyski. Tylko że my wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, a i nikt za bardzo nami nie pokierował. Były co prawda dwie osoby, które wtedy zaczynały działać w managemencie, które próbowały nam uzmysłowić pewne rzeczy, ale my mieliśmy klapki na oczach i wiedzieliśmy lepiej. Nastąpiło zmęczenie materiału, bo włożyliśmy bardzo dużo siły i energii w coś, co nie przerodziło się w ten przysłowiowy telefon z Openera.
Co to znaczy, że jesteście gotowi na rynek? Że zrozumieliście, że muzyka sama w sobie nie musi się obronić? Że potrzebna jest praca dookoła?
Z pewnością. Teraz jesteśmy bardziej świadomi, jak to działa, przebywamy w tym środowisku, wciąż gramy koncerty, spotykamy się z twórcami, realizatorami, sami jesteśmy też słuchaczami rozgłośni radiowych, czytelnikami prasy muzycznej i portali. Naturalną koleją rzeczy są więc wnioski jakie pojawiają się po zapoznaniu się z historii innych. Wiemy, że wydanie płyty to nie koniec, ale początek. Gdy ktoś wie, jak wygląda proces tworzenia płyty i wie, jak to jest męczące, to niech dorzuci sobie dwa i pół raza tyle psychicznego i fizycznego zaangażowania i siedzenia po nocach, żeby spiąć teledysk, okładkę, wydanie, koncerty, promocję. To mega dużo pracy, którą ktoś musi wykonać. Bez tego będzie się zespołem z bandcampa i tyle.
No jak to? Przecież jeszcze ledwo 20 lat temu zespół Arctic Monkeys wrzucił swoje piosenki na MySpace’a i stał się światową gwiazdą.
Siedzisz sobie w fotelu i czytasz biografię Led Zeppelin czy nawet Radiohead, gdzie piszą, że zamknęli się w studiu, pojechali w światowe tournée, „New Musical Express” dał im 12 gwiazdek na 10 możliwych, zdobyli pierwsze miejsce na liście Billboardu i wiecie, jakoś to szło. A to „wiecie, jakoś to szło” to jest mnóstwo pracy wykonanej przez kogoś z wytwórni czy managementu. Z Arctic Monkeys to też pewnie historia łowców talentów, którzy kręcili się po koncertach i wyłapywali smaczki. Korzystali z narzędzi swoich czasów. W przypadku Led Zeppelin czy The Doors podpisanie kontraktu następowało na drugi dzień po tym, jak zagrali dobry koncert. Dwadzieścia lat temu ludzie nie mieli aż takich technologicznych możliwości, by nagrywać w domu. Dziś jest to znacznie prostsze, wystarczy komputer. Potem wszyscy wrzucają swoją twórczość do sieci. W ostatecznym rozrachunku mamy bardzo, bardzo dużo twórców, wręcz za dużo. Bez względu ilu łowców byśmy mieli, ile festiwali, wciąż wszystkich nie wyłapiemy i wszystkich nie pomieścimy. Rynek też ma swoją wyporność. Ile jesteś w stanie słuchać muzyki? W końcu i tak wrócisz do „OK Computer”. Sam dwa dni temu przez godzinę świetnie bawiłem się przy Royal Blood i podsuniętych przez Spotify podobnych zespołach, a potem wróciłem do „Icky Thump” The White Stripes.
Zobacz ile jest showcase’ów, ile scen na nich, ile dni trwają, a tam wciąż są nowe zespoły. Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale to, co kiedyś nazywaliśmy alternatywą czy nawet alternatywnym popem, dziś zostało wchłonięte przez mainstream. Cool Kids of Death, The Car is on Fire czy Ścianka, które korespondowały z potrzebami niszowych odbiorców były topką środka. Dziś tego nie ma.
Ostatnio rozmawiałam o tym z Kasią Lins, która jest gdzieś pomiędzy, czyli ten środek jednak jest. Innym przykładem, z bardziej gitarowych klimatów, jest Dziwna Wiosna.
Zgadzam się, ale i Kasia Lins czy Mery Spolsky są już na wylocie do mainstreamu, bo dziewczyny i sztab ludzi robią wszystko, by za chwilę stały się tymi największymi nazwiskami, a do tego mają mnóstwo determinacji i działają konsekwentnie, za co ja je bardzo cenię.
Czyli my po prostu romantyzujemy te wszystkie historie, a rock’n’roll to nie jest łatwy kawałek chleba.
Nie, nie jest, ale jest znacznie przyjemniejszy niż takie odhaczanie ośmiu godzin w innej pracy. Oczywiście, można być zjawiskiem, można sobie pisać piosenki, aż w końcu ktoś cię odkryje i nikt nie musi wiedzieć, że mówię tu konkretnie o Kortezie (śmiech).
Wróćmy do Waszej nowej płyty. Mówiliśmy o pracy, o muzyce, a czy macie jakieś oczekiwania z nią związane?
Jak najbardziej. Założyliśmy sobie, by „Blurgot” osiągnął przynajmniej to, co osiągnęła płyta „Warrior”, czyli dobre przyjęcie przez odbiorców i krytyków. Życzymy sobie, by płyta żyła organicznym życiem przynajmniej przez dwa lata, począwszy od playlist, przez wzmianki czy koncerty z tym materiałem. Tyle powinna żyć dobra i dobrze zaplanowana płyta; to przyjęliśmy jako niezbędne minimum. Upatrujemy jednak większych szans, bo weszliśmy do stajni wytwórni Mystic i chcemy wykorzystać ich narzędzia i doświadczenie, by „Blurgot” jeszcze bardziej wypromować. Gdy zrobimy ten jeszcze jeden czy dwa krok do przodu, będziemy usatysfakcjonowani.
„Warrior” dotarł m.in. na Antypody czy na Bałkany. Nie uważasz, że zmiana języka tekstów na polski odbierze Was fanom za granicą?
Poniekąd tak, ale nie można mieć wszystkiego. Bardzo satysfakcjonujące było to, że ludzie z Polski poznawali nas przez recenzje na amerykańskich portalach. Drugim krajem, w którym najczęściej słucha się The Freuders na Spotify jest Turcja. To są bardzo egzotyczne rzeczy, które utwierdzają nas w przekonaniu, że muzyka nie zna żadnych barier.
Oczywiście, ktoś będzie musiał schować zespół do innej szuflady niż do tej pory, ale z drugiej strony ja, niemal kompletnie nie znając francuskiego, jestem przeogromnym fanem Noir Desir. Nieznajomość tekstów nie sprawia, że rytmicznie czy melodycznie mi się to nie podoba. Znamy polski rynek, mamy tu lepsze przełożenie komunikacyjne i w końcu odrobimy tę lekcję, od której niechcący przez wiele lat uciekaliśmy życząc sobie kariery międzynarodowej. Ale jestem ciekawy, jak teraz będzie to wyglądało w statystykach światowych.
Co takiego więc się wydarzyło, że stwierdziliście, że płyta będzie w całości po polsku?
Trudno powiedzieć, chyba obudziliśmy się pewnego dnia z myślą „a dlaczego by nie spróbować po polsku?” (śmiech). Było wzajemne przekonywanie się do tego pomysłu. To oczywiście nie był strzał jednego poranka i objawienia przy kawie. Długo wcześniej pojawiali się ludzie, między innymi dziennikarze radiowi, którzy próbowali nas do tego przekonać.
Nadchodząca płyta będzie pierwszą płytą po polsku, co zrobi nam dużo dobrego, jeśli chodzi o poszukiwanie odbiorcy. Gdybyś zapytała mnie 10 lat, czy kiedykolwiek nagram płytę po polsku, to nie mieściłoby mi się to w pale. Nie chodzi tu o niechęć do języka polskiego, po prostu w moim wyobrażeniu o zespole nigdy nie zakładałem, ze The Freuders będzie zespołem tworzącym po polsku. Tak się wydarzyło, bo dojrzeliśmy do tego. W naszym kraju łatwiej dotrzeć jest do odbiorcy i zyskać jego przychylność posługując się tym samym językiem, co on. Ostatnio powstało wiele tekstów, które bardzo ośmieliły twórców niszowych. Mówię tu o przestrzeni raczej ostatnich lat, a nie miesięcy i twórcach takich jak O.N.A., Myslovitz, Spięty, Brodka, a szczególnie Krzysiek Zalewski i Dawid Podsiadło. Polska muzyka znów jest cool.
Największy ciężar jeśli chodzi o tę zmianę i tak spadł na Tymona, bo to on pisze teksty.
Tak, on zawsze był autorem tekstów, bo to wynika z ich czucia. On wie, jak posłużyć się takim czy innym wersem by zabrzmiało to autentycznie. Nikt z nas nie poczuwał się, by być wybitnym piosenkopisarzem, Jackiem Cyganem muzyki niezależnej, więc oddaliśmy mu z pełnym zaufaniem tę materię. Teksty by się nie wydarzyły, gdyby Tymon do nich nie dojrzał. Bo on się absolutnie nie zmuszał do ich pisania. To, że nastąpiło to teraz wynikało tylko i wyłącznie z potrzeby rozwijania się.

Fot. P. Chomolowski
Teksty są po polsku, ale słuchając ich, wcale nie jest prościej. Zostawiają dużo miejsca dla wyobraźni i własnej interpretacji.
Bardzo się z tego cieszę, że nie są dosłowne. Jestem ogromnym fanem takich tekstów i jestem przekonany, że zawsze kiedy można i możliwie kiedy trzeba, należy pozostawiać furtki dla odbiorców. Nie ma tu „kocham cię kochanie moje”, są metafory, związki frazeologiczne często powstawały na potrzeby tekstu i samej narracji. W „Galeonie” pojawia się skullcoin – chodzi oczywiście o monetę z czaszką, może podobne określenia występują w grach komputerowych, ale u nas pojawiła się na końcu procesu polsko-norweskiego (śmiech) i okazało się bardzo catchy.
Taka jest też muzyka Freudersów – niełatwa. Ale nie upatruję tu nic pejoratywnego. Nasza muzyka jest taka, jacy my jesteśmy jako odbiorcy muzyki – nie lubimy, gdy jest za prosto. I wolę zawiesić się nad tym, co autor miał na myśli, niż zastanawiać się, co jest wystarczająco fajne, by trafić na koszulkę.
Słuchając tekstów i patrząc na okładkę mam wrażenie, że nie chcecie dawać nam, słuchaczom, prostych odpowiedzi, ale że podsuwacie nam lustro, dzięki któremu możemy przyjrzeć się swoim odczuciom i interpretacjom.
To jest najlepsza recenzja, jaką można byłoby usłyszeć o tej płycie.
Czy Freuders jest po polsku czy nie, czy bardziej przesterowane czy mniej, zawsze chodziło nam o to, by pokazać odbiorcy opcje muzyczne czy liryczne, z których on może wybrać to, co do niego pasuje. Gdybyś zapytała mnie o znaczenie słów, powiedziałbym ci coś zupełnie innego niż Tymon. Okładkę stanowi test Roschacha, test plam atramentowych stosowany w psychologii, choć wykonany przez nas na nowo.
Gdy zaczęliście zapowiadać, że nowe piosenki będą po polsku, Tymon powiedział, że oprócz polski wersji powstaną też ich angielskie przełożenia.
Znając Tymona i jego sposób pisania tekstów, zupełnie nie byłbym zaskoczony, gdyby tak się stało. Mamy również taki pomysł, by piosenki, które gramy do tej pory na koncertach dla jego lepszej spójności typu „Never Talk to Strangers” czy „7 Sins” zyskały translację na polski.
„Blurgot” – cóż to jest za dziwne słowo? Gubię się w domysłach.
To jest jeszcze lepsza recenzja (śmiech). Słowo blurgot powstał od blurba, który w literaturze jest notką na okładce zachęcającej do przeczytania książki. Pojawił się, gdy grzebaliśmy w worku skojarzeń i szukaliśmy słowa opisującego zawartość albumu. To słowo, jak i okładka podobały się wszystkim – jesteśmy zespołem demokratycznym, co ma swoje plusy i minusy (śmiech). Co ciekawe, mieliśmy już okładkę i byliśmy przekonani, że płyta będzie nazywać się inaczej, ale znajomi przekonali nas, że jest za blisko pewnej nazwy własnej kojarzącej się dosyć zero-jedynkowo. Szukaliśmy więc czegoś, co by pasowało do okładki, a jednocześnie było mniej czytelne. Prawdopodobnie na urodzinach Maćka zaczęliśmy do blurba dodawać inne słowa, w tym przypadku bełkot i wyszedł nam blurgot.
Na każdej Waszej płycie pojawia się kolejna część „Anamnesis”. Podejrzewam, że kryje się za tym jakaś konkretna historia.
To też koncept Tymona związany z poszukiwaniem merytorycznego core’u w każdym utworze. Jednocześnie staraliśmy się wypracować coś adekwatnego do brzmienia, do kompozycji. I gdzieś ta anamneza, filozoficzna koncepcja poznania, ukonstytuowała schemat, że gdy powstaje utwór zakręcony, zwariowany, może pretendować do miana kolejnej części „Anamnesis”. Lubimy dowcipkować, puszczać oko do słuchaczy i do samych siebie, więc mamy nadzieję, że słuchacze znajdą tu nawiązanie do Metalliki i „Unforgiven”. Bo to taki duch przeszłości.
