Czasy sprzyjają twórcom. Każdy może nim zostać. Do dyspozycji mamy multum narzędzi – każdemu według potrzeb. Tworzymy, licząc, że doceniając dzieło, świat upadnie na kolana. Ale najczściej bywa, że walimy głową w mur wołając o odrobinę uwagi.
O byciu twórcą i o uwarunkowaniach, które powinny ułatwiać, ale jednak utrudniają życie, pisze reżyser, Kuba Zarzycki (Instagram -> @kuba.zar)
Być twórcą. Tyle przegrać. I celowo nie używam słowa artysta, bo bycie artystą to sztuka, powołanie, lajfstajl, dar. A bycie twórcą to zawód. Nomen omen.
Zawód pierwszy: talent. Mówi się, że niewykorzystany talent to grzech najcięższy, kardynalny, śmiertelny wręcz. Ale nikt już jakoś nie mówi, że maszyna losująca talenty nie jest sprawiedliwa, za nic ma twojego boga, w nosie ma komisję gier i zakładów. Bo są oto tacy, co się rodzą z talentem do programowania, albo do bycia w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, albo do wciskania ludziom taniochy za duże pieniądze. Ale są też tacy, co rodzą się z talentem do malowania, pisania, czy grania na cymbałkach. I to nie trzeba od razu być Michałem Aniołem żeby mieć talent. Można mieć talent ciut skromniejszy, z deczka mniejszy, a to i tak lepiej niż reszta świata, prawda? A no nieprawda. Bo talent to talent, a show biznes to biznes. Nieważne czy masz średni talent i wielkie ambicje czy wielki talent i średnie ambicje czy coś pomiędzy. Bo w miejsce talentu świetnie sprawdzi się jakiś mały plagiacik zza zagramanicy albo fajni znajomi pracujący w fajnych miejscach albo miliony followersów na Insta. I to też są swojego rodzaju talenty, nie zrozum mnie źle. Lecz w myśl zasady: z jednej papryki leczo nie upichcisz, tak samo samym talentem kariery nie zrobisz. Więc jeśli nie masz zacięcia kulinarnego, szczytem twojego multitaskingu jest zrobienie kanapki z żółtym serem, przypalasz wodę na herbatę i nawet zamawianie pizzy z Dominos jakoś średnio ci wychodzi, bo nie lubisz gadać z obcymi ludźmi przez telefon, to może lepiej odejść od garów póki kuchnia nie stoi w płomieniach. Może zamiast marnować czas na pisanie oper, lepiej być au-pair u bogatych ludzi i w szykownym, francuskim fotelu przy kominku w Biarritz rozkoszować się swoim beztroskim beztalenciem.
Zawód drugi: środowisko (Greta, spokojnie, nie będzie o zbliżającej się zagładzie klimatycznej). Raczej o zagładzie twoich aspiracji. Bo sam jeden świata nie zdobędziesz, do elit nie wejdziesz, w kosmos nie polecisz, ani nawet w łokieć się nie poliżesz. Potrzebujesz innych ludzi, najlepiej takich z wąskich kręgów, z samej wierchuszki. Może akurat mamusia jest kimś znanym w światku. Może akurat tatuś zrobił karierę w telewizji. Albo chociaż mają dużo siana. Jeśli żadne z powyższych to przygotuj pazury, kły i kawał twardego dupska, bo nikt drogi na szczyt nie obsypie ci płatkami róż. Wszystkie stacje tej drogi krzyżowej już są obsadzone i nikt ze swojego stołka ruszyć się nie zamierza. W tej niefortunnej sytuacji masz trzy wyjścia. Zrezygnować, oszaleć lub się uprzeć. Wszystkie tak samo złe, beznadziejne i głupie. Pierwsza prowadzi do rozgoryczania i poczucia zmarnowanego życia. Dwie pozostałe prowadzą do rozgoryczenia, xanaxu, terapii i rekreacyjnego alkoholizmu oraz okazjonalnie poczucia zmarnowanego życia. I logiczne jest, że skoro najlepszym wyjściem jest wyjście, to ci, którzy zostali, to głównie uparci szaleńcy. Pytanie tylko czy wystarczy ci uporu, aby nie oszaleć i czy jesteś wystarczająco szalony, aby uparcie przeć naprzód.
Zawód trzeci: dzieło, owoc żywota, opus magnum. Załóżmy, że kompletnie ci odbiło i postanowiłeś tworzyć nie-do-szuflady tylko tak na serio, dla ludzi. Jednym słowem POZDRO! Bo zrobić to jedno, a zarobić to drugie. I w tym transakcyjnym świecie artystycznego postkapitalizmu najlepszą walutą wydaje się być splendor i lajki. A to, że masz jakiś tam czynsz, jakieś tam rachunki, jakiś tam głód (nie tylko egzystencjalny) czy wizytę u dentysty i za to lajkami nie zapłacisz, to trudno. I niby każdy normalnym człowiek wie, że jak idzie do Ikei po krzesło, to na końcu tej Ikei, po lewo od klopsików, jest kasa i tam się za to krzesło płaci. Albo jak się idzie do Biedry po bułki, to tam też jest kasa i też się płaci. Kasy nie ma tylko jak się chce mieć film albo pierścionek albo zdjęcie albo cokolwiek, co robisz. Bo przecież jak ktoś jest twórcą i kocha tworzyć, to niech tworzy z miłości, dla sztuki, dla mnie. A ja posłucham, obejrzę, pokręcę nosem i skrytykuję, że eeee słabe, takie sobie, mierne, albo, w najlepszym przypadku, spoko. A prawda jest taka, że granie za darmo, pisanie za darmo, kręcenie filmów za darmo czy robienie czegokolwiek za darmo wcale za darmo nie jest. Bo ten twórca poświęca swój czas, doświadczenie, pracę, często kontakty, a to wszystko można wrzucić w excela i przełożyć na realny hajs. Czyli wychodzi na to, że taki twórca jeszcze dopłaca żeby dostać zjebę. Czyż to nie jest masochizm? Czyste szaleństwo? Ale takie szaleństwo do portfolio, więc chyba luz.
Zawód czwarty: sukces. Podobno nie jest wcale słodki, a na szczycie jest zimno, wieje, kamienie twarde i widoki średnie, bo trzeba patrzeć na tych na dole. Ale ja sam osobiście nie odniosłem, więc co ja tam wiem. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że wystarczy mi uporu i szaleństwa, aby się tam wdrapać i samemu się przekonać, że nie było warto.
Fot. Tommy Cash. Do zilustrowania tekstu Kuba wybrał zdjęcie kanapy z maślanych bułeczek zaprojektowanej dla IKEA przez estońskiego muzyka i projektanta, Tommy’ego Casha.
Zgadzam się w 100%, super tekst, propsy!