Nie miałam wobec tej płyty żadnych wewnętrznych roszczeń. Milczeli wiele lat, dwie ostatnie płyty zawierały łącznie 7 i pół świetnego utworu, a więc na co tu czekać? Co jakiś czas pojawiały się nowe informacje, że już niedługo, że inaczej. Nie chciałam się po raz kolejny rozczarować własnymi oczekiwaniami.
Tak było aż do września 2021, gdy premierę miała pierwsza jaskółka, „Beautiful James”. Piosenkę prowadzi nośna linia klawiszy i w zasadzie prosta, ale nostalgiczna linia melodyczna. „Beautiful James / Don’t wanna wake you” – śpiewa Brian Molko, a mi przypominają się stare, lepsze dla Placebo ( i mojej relacji z nimi) czasy. Drugi singiel, „Surrounded by Spies”, to już absolutne mistrzostwo świata. Pulsuje tym rodzajem nerwowości i tajemnicy, który uwielbiam. Słowa wypluwane przez zaciśnięte zęby Molko brzmią niczym złowieszcza przepowiednia. „Try Better Next Time” brzmi niestety jak mentalny brat bliźniak „Too Many Friends”. „Happy Bitrthday in the Sky” zwracał nadzieję, że może był to jednorazowy ukłon ku młodszym fanom. Żądanie „I want my medicine” wyśpiewane w refrenie niesie obietnicę ryzyka, za które ich pokochałam.
Przy pierwszym przesłuchaniu „Never Let Me Go” łapałam się na tym, że szukam słabych punktów. Niepotrzebnie – to jest płyta, jakiej potrzebujemy w tych czasach. Piosenki niesie charyzma Stefana i Briana. Są wyraziste, gęste, zapamiętywalne; gitary w końcu znalazły wspólny język z klawiszami.
Siła tej płyty leży w tych kompozycjach, których charakter jest ukryty, którego nie da się znaleźć przy jednym przesłuchaniu: zgrzytliwym, mocno pulsującym „Twin Demons”, subtelnym „This is what you Wanted”, lekko industrialnym „Hugz”, porywająco przebojowym „Sad with Reggae” czy rytmicznym „Chemtrails”. To przy ich pomocy Placebo zbudowali most pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.
„Never Let Me Go” spina piekielnie mocne wejście i zamknięcie. Sensualny, gęsty „Forever Chemicals” kontra delikatny, poruszający „Fix Yourself”. Ten drugi jest niczym spowiedź prowadząca do wniosku, czyli najważniejszych słów tej płyty: „Go fix yourself instead of someone else”.
Poza „Try Better Next Time” najmniej podoba mi się „The Prodigal” – kolejne, tym razem nieudane, podejście do dziedzictwa „Sierżanta Pieprza”. Piosenka jest zbyt gładka, naiwnie idealistyczna ze słowami „I am alive” i anielskim chórkiem śpiewającym „I set you free”. (Na marginesie, chórki w większości to działka Stefana Olsdala, który podobno za radą samego Davida Bowie, postanowił więcej śpiewać).
Na ósmym albumie Placebo złość zastąpiła refleksja, hedonizm – troska o ludzkość. Brian Molko śpiewa o globalnych konsekwencjach naszych decyzji. Można się śmiać, że zespół daje nam dobre rady, ale – do cholery – ma rację. I nie ma to nic wspólnego z kryzysem wieku średniego, podtatusieniem, zwanym czasem eufemistycznie dojrzałością. Na pytanie, czy takich rad potrzebujemy, każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
„Never Let Me Go” jest tęsknotą za życiem w jego pełni. Może trochę idealistycznym, bo takim, w którym podstawą jest równość, jedność, wzajemny szacunek i czyste powietrze. Życiem bezpiecznym i prostym, życiem, w którym nie boimy się o jutro. Jest tęsknotą za poczuciem kontroli, które bezpowrotnie utraciliśmy i które próbujemy odzyskać łykając białe tabletki.
To najlepsza płyta, na jaką ich stać w tym momencie kariery. Placebo znów są głodni. A my razem z nimi.