Apetyt rośnie w miarę jedzenia – rozmowa z Kingą i Karoliną Pruś

Apetyt rośnie w miarę jedzenia – rozmowa z Kingą i Karoliną Pruś

Historia muzycznej drogi Kingi i Karoliny jest najlepszą ilustracją przysłowia, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Dziś niczego nie żałują i udowadniają, że warto walczyć o swoje marzenia po drodze sprawdzając siebie.

Jak nazwałybyście to miejsce, w którym jesteście teraz, sześć lat po debiutanckim albumie i dwa po płycie „Dar”?

Kinga: Tak sobie myślę, że tu, gdzie teraz jesteśmy, doprowadziła nas totalnie skomplikowana, ale bardzo indywidualna droga. Nasza pierwsza płyta „Kłębek” to było specyficzne wydanie. Muzyka powstawała podczas studiów i owszem, była grana, eksploatowałyśmy ten materiał, wygrywałyśmy konkursy, ale jej wydanie – mimo, że wówczas była taką naszą wizytówką – nigdy nie było naszym celem.

Trzeba przyznać, że nigdy tak specjalnie nie promowałyśmy tej płyty. Jeszcze wtedy nie znałyśmy się na środkach promocji, nie miałyśmy menadżera ani żadnego konkretnego planu, więc naszą pierwszą płytę traktuję dziś jako taką pamiątkę.

Po „Kłębku”, z powodów prywatnych i zdrowotnych mocno zakopałam się w stwierdzeniu, że już nie umiem pisać muzy i że nie ma po co tego robić, więc można powiedzieć, że nasz drugi album – „Dar” był dużym powrotem do pisania piosenek. Dziś, jako nasz debiut, traktuję właśnie tą płytę, dlatego, że pracowałam tak sukcesywnie z przekonaniem, że chcemy ją wydać. Ta płyta była dla mnie wręcz pierwszym wyjściem, więc nawet nie czułam, że do czegoś wracamy.

Karolina: Według mnie jesteśmy w takim momencie, w którym wiemy, że chcemy się angażować w to, żeby nasza muzyka była bardziej znana, żeby starać się o to i docierać do jak największej liczby ludzi. Czujemy chęć dzielenia się tymi numerami i grania ich. Mam wrażenie, że to jest nasz obecnie największy imperatyw. Myślę też, że poziom muzyki jest też coraz wyższy, a apetyt rośnie w miarę jedzenia… Bardzo fajnie grało nam się płytę „Dar”. Super było to, że dobrze rezonowała w ludziach, którzy przychodzili na koncerty i okazywało się, że te numery sprawdzają się na scenie. Chyba finalnie jesteśmy w takim momencie, że po prostu głupio by było przestać. Trzeba iść do przodu z wewnętrznym poczuciem, że muzyka jest dobra i trzeba pracować dalej.

Czyli możemy powiedzieć, że „Kłębek” był bardziej pisany dla was samych i do szuflady, a „Dar” był w pełni świadomym wyjściem do świata?

Kinga: „Kłębek” powstawał w trakcie studiów i niektóre piosenki pisałam specjalnie na egzaminy. Za nimi pojawiły się kolejne, bo spodobało mi się ich pisanie, ale to nie było tak, że ta muzyka powstawała bez celu albo tylko dla nas. To była przygoda, odkrywanie własnych umiejętności.

Powiedziałaś wcześniej, że miałaś taki moment zwątpienia, że nie wiedziałaś, czy potrafisz jeszcze pisać muzykę. Z czego się to wzięło? Z wypalenia?

Kinga: Muzyka jest obecna w naszym życiu od zawsze, wszystko kręci się wokół niej. W różny sposób stała się naszym sposobem na funkcjonowanie. Natomiast zwątpienie nie nastąpiło z wypalenia.

Po zakończeniu studiów na akademii muzycznej źle określiłam swoje cele. To był czas, kiedy nie chciało mi się nic robić, bo nie umiałam określić czego chcę. Odbiło się to na moim zdrowiu psychicznym. To był czas, kiedy uwierzyłam, że już przestałam umieć pisać. Ale to jest tak trochę z tym światem, jak z jazdą na rowerze – wsiadasz, jedziesz, ale niekoniecznie wiesz, w którą stronę skręcisz (śmiech).

„Kłębek” nagrywałyście w studiu Leszka Możdżera. Start z wysokiego C.

Karolina: Nagranie było nagrodą w ramach jednego z festiwali. Nie pamiętam już, czy afirmowałyśmy naszą wygraną, czy byłyśmy tym faktem szczerze zaskoczone. Wtedy część materiału była już nagrana, więc dobrze się złożyło, że mogłyśmy nagrać u Leszka Możdżera jeszcze więcej piosenek. To było bardzo ciekawe doświadczenie.

Spotkałam się określeniem, że wasza muzyka jest prostolinijna. Jak Wam jest z takim słowem?

Kinga: Według mnie nie jest to na pewno pejoratywne określenie. Prostolinijna oznacza dla mnie, że po prostu „dociera bez problemów” i jeśli akurat w takim rozumieniu ją określamy to się zgadzam.

W pewnym momencie dotarło do nas, że gramy indie pop. Zawsze myślałam, że będziemy bardziej postrzegane jako alternatywne, ale stwierdziłam, że w sumie dobrze jest być prostolinijnym i niezależnym w popie, niż za mało niszowym na alternatywę. Tak czy inaczej jesteśmy sobą.

Zawsze zależało mi na tym, żeby to, co piszę było zrozumiałe, czy ubierzemy to w trudniejszy czy lżejszy akompaniament, a jeżeli jest w tych piosenkach jakieś drugie dno, to chciałabym, żeby każdy z łatwością mógł w nich wykopać sobie swoje.

Jesteście bliźniaczkami, a gdy myślimy o rodzeństwie bliźniaczym, częściej myślimy o podobieństwach. Powiedzcie, co Was dzieli?

Karolina: Chyba łatwiej nam jednak powiedzieć, co nas łączy. W muzyce podobają nam się te same rzeczy, to samo nas dotyka. Ale czasami dochodzimy do różnych rzeczy w różnym tempie, ale zawsze na końcu się spotykamy.

Kinga: To, co w nas osobne i inne to są raczej cechy nabyte. Wynika to z tego, że nie mieszkamy ze sobą i prowadzimy oddzielne życia prywatne.

Zawsze się ze sobą zgadzałyście?

Karolina: W dzieciństwie byłyśmy jeszcze bardziej zżyte niż teraz. Bardzo często byłyśmy stawiane w nowych, dość ekstremalnych sytuacjach. I dzięki temu, że byłyśmy we dwie radziłyśmy sobie, a rywalizacja trochę gasła. Wspierałyśmy się, żeby razem zakończyć na przykład etap edukacji. Jeśli pytasz o to czy darłyśmy koty, to oczywiście, że tak, to chyba naturalne (śmiech). Na pewno było między nami sporo walk i kłótni, zresztą każda z nas ma inną osobowość. Czasami jedna z nas była złym policjantem, a czasami druga, jedna się żaliła, a druga robiła za pocieszyciela. Na koniec wszystko się jakoś wyrównywało. Każda z nas chciała dobrze. Uczyłyśmy się na własnych błędach; na swoich i na siostry.

Karolina, powiedziałaś o ekstremalnych sytuacjach, w jakich byłyście stawiane jako dzieci. Co miałaś na myśli?

Karolina: Pochodzimy z malutkiej miejscowości, więc żeby coś mieć i czegoś się nauczyć, musiałyśmy wyjeżdżać, na przykład ponad  30 kilometrów w jedną stronę do szkoły, i wchodzić w nowe grupy ludzi, wykonywać spore dla nas nowe kroki. Te wszystkie sytuacje zawsze wydawały się dla nas dosyć trudne przez naszą wrażliwość. To, że od zawsze byłyśmy we dwie lekko nas zdziwaczało (śmiech). Gdy miałyśmy 16 lat, wyjechałyśmy do dużego miasta, do szkoły, w której napotkałyśmy różnych nauczycieli, z różnym podejściem, którzy poddawali nas ocenie.

Kinga: To, mam wrażenie dzisiaj powie Ci każdy muzyk, który wytrwał i do dziś to robi. Każdy z nich opowie Ci swoją ciekawą historię, w której musiał podjąć albo nadal podejmuje jakieś kroki ekstremalne.

Karolina: Ostatnio sporo myślałam w kontekście ocen i egzaminów, jak niesamowicie przyzwyczajamy się do stresu. Ile razy wystawiamy się na stres, aż w końcu przestajemy go czuć albo przechodzimy nad nim do porządku dziennego. Można sobie z tym poradzić lub nie, ale to co wybrałyśmy zmusza nas do wiecznego pokazywania tego, czego się nauczyłyśmy. To jest praca w ekstremalnych warunkach.

Czyli jest w was sporo determinacji, żeby jednak nie poddać się. Miłość do muzyki jest silniejsza.

Kinga: Na to wygląda. Zaczynałyśmy bardzo wcześnie, nasza pierwsza nauczycielka była surowa, nie szczędziła uwag, ale w sumie niczego nie żałuję. To wszystko nas ukształtowało i kto wie – może nie miałybyśmy takich umiejętności jakie mamy? I nie byłybyśmy na tyle pewne grając, śpiewając, i robiąc te wszystkie cuda na kiju?

Skąd się w ogóle muzyka wzięła w Waszym życiu? Skąd wziął się impuls, żeby otworzyć usta i zacząć śpiewać?

Karolina: Nasi rodzice nie są muzykami, ale są muzykalni. Obydwoje mieli mini epizody z chęcią grania na instrumencie, ale w czasach, w których dorastali nie było tylu możliwości. Muzyka była obecna w naszym domu, ale z umiarem, a my jako dzieci po prostu zaczęłyśmy sobie śpiewać bardzo dużo. Miałyśmy taką opiekunkę, ciocię, która zaczęła nas nagrywać na taśmę, a potem puszczała to naszej mamie opowiadając jak ładnie śpiewamy. Mama poszła za ciosem i zapisała nas na zajęcia dodatkowe, także po to, by się nas, wolnych elektronów, których wszędzie pełno, pozbyć (śmiech). Najpierw był śpiew, potem instrumenty, szkoła pierwszego, potem drugiego stopnia. Wszystko po prostu szło naturalnie. Nie zastanawiałyśmy się, brałyśmy to za pewnik, że idziemy dalej, chociaż oczywiście miałyśmy także mnóstwo myśli, że może lepiej rzucić to w cholerę. Ale na szczęście nasza mama ma taką swoją złotą zasadę, że jak już coś zaczniesz, to musisz to skończyć choćby nie wiem co.

I co nam z tego wyszło? Dwie płyty na koncie, trzecia w drodze i dużo muzycznych marzeń spełnionych, a jeszcze więcej do spełnienia.