#2021: Jestem Marysia, a Ty?

#2021: Jestem Marysia, a Ty?

Każde spotkanie z Mery Spolsky jest jak wizyta w wesołym miasteczku – zawsze jest dużo zabawy, dużo kolorów i atrakcji, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Przy okazji rozmowy o książce autorstwa Mery nie było inaczej. „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj” ukazała się dokładnie rok temu.

Mery Spolsky wydaje książkę. Czy Ty masz na drugie imię „niespodzianka”?

(śmiech) Bardzo lubię robić niespodzianki i należę do tych osób, które lubią być zaskakiwane. Nie
obraziłabym się też na imprezę niespodziankową. Z projektem Mery Spolsky jest podobnie – pewne
informacje trzyma się w tajemnicy do ostatniej chwili, żeby nie zapeszać, żeby dopiąć wszystko na
ostatni guzik i dopiero potem się o tym informuje. Stąd pewnie bierze się zaskoczenie.


Spodziewałam się tradycyjnej płyty.

Ona też na pewno będzie, bo muzyka pozostaje moją główną działalnością. Zawsze podkreślam, że w
przypadku tekstów na płytach zależy mi, aby nie wpadały jednym uchem, a wylatywały drugim, ale
żeby zostawały w słuchaczu na dłużej. Książka jest kontynuacją tego, co robię. Powtarzam zawsze, że
bardzo lubię pisać. Ale wiem, że nawet dla tych, którzy mnie słuchają, jest to zaskoczenie. Trzymałam
tę informację dla siebie, bo nie wiedziałam, czy moje marzenie się spełni. Wolałam nie zapeszać.
Wiedziałam już rok temu, że książka się ukaże, więc wyobraź sobie, co ja musiałam przeżywać
(śmiech).


Czyli to nie był efekt pandemii? Tego czasu, który nagle dostaliśmy? Chociaż akurat Ty nie wydajesz
mi się być osobą, która się kiedykolwiek nudzi.

Nie, to nie był efekt pandemii, choć ona tu bardzo pomogła i przyspieszyła proces pisania. W grudniu
2019 roku miałam spotkanie z szefem Kayaxu, który rzucił frywolnie „Mery, napisz książkę” –
wiedział, że o tym marzę, bo wiele razy o tym rozmawialiśmy. I już tego samego wieczoru pisałam.
Wtedy jeszcze promowaliśmy „Dekalog Spolsky”, a kiedy już było wiadomo, że przez koronawirusa
wszelkie plany koncertowe są zawieszone, stwierdziłam, że jest to przeznaczenie, że muszę skupić się
teraz na książce. To pomogło mi przeżyć pandemię.
Skończyłam pisać pod koniec wakacji, potem zaczęły się wszystkie szlify i przygotowanie oprawy
graficznej, praca nad wydaniem. Już wtedy czułam rosnącą euforię. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem
pisarką. To mój absolutny debiut – debiut naturszczyka; osoby, która nie każdemu musi spodobać się
literacko. Biorę to na klatę. Dla mnie ten debiut jest bardzo ważny, mam duże aspiracje, żeby nauczyć
się pisać – fajnie pisać.

Piszesz, że kręcą Cię słowa i to, że inni się na nie oburzają; mówisz, że pisanie było Twoim
marzeniem. Wyobrażam sobie małą Marysię, która odkąd nauczyła się pisać, prowadziła pamiętnik
i a na polskim pisała najlepsze wypracowania.

„Kujon z polskiego” – taką etykietę mogę sobie zdecydowanie przykleić na czoło. Marysia z książki,
choć fikcyjna, ale jednak mająca wiele ze mnie, też była „kujonem z polskiego i debilem z fizyki”. U
mnie też tak było; zgłaszałam się na wszelkie szkolne konkursy. I tak, na strychu mam swoje
pamiętniki z koślawymi opowieściami z podstawówki o tym, co się jadło na obiad i na co Mama
zabrała mnie do kina. Więc pisanie towarzyszy mi od zawsze. O książce myślałam jako o pamiętniku
26-latki, czyli już nie tak małej dziewczynki. Ale myślę, że tę małą dziewczynkę czy małego chłopca każdy z nas ma w sobie i kiedy siedzi sam w pokoju i spisuje pewne myśli, to wtedy nie ma opcji, żeby
nie było to szczere. To proste, czasem czarne myśli spod czarnej grzywki.
Mówię, że to fikcja, ale wiele sytuacji z książki zdarzyło się naprawdę, ale są one podprażone na mojej
patelni (śmiech).


Piszesz, że nie opłaca się być smutnym.

Jeśli człowiek się za długo nad sobą użala, zasępia w takim kapryśnym, pochmurnym stanie, uciekają
fajne chwile. Widzę to po sobie: gdy mam taki dzień, że chcę zakopać się pod kołdrą to potem omija
mnie cieszenie się super koncertem czy fajnym wywiadem, spotkaniami. Stąd też tytuł – często
tkwimy w kiepskim stanie, w skrajnościach, które okazują się być utratą fajnego czasu.
Warto być smutnym, oczywiście, bo to świetna inspiracja do pisania, do tworzenia sztuki, wylewania
emocji, ale nie za długo – zbyt wiele miłych rzeczy się ulatnia. Przetestowałam smutek na własnej
skórze, ale było lepiej, gdy próbowałam wyrzucić go za drzwi.


Mówisz, że napisanie książki było Twoim marzeniem. Ale książki w „Jestem Marysia…” kończą w
toalecie. Nie boisz się tego?

(śmiech) Oczywiście. Moja też skończy w toalecie albo jako podpórka do lampki. Jeśli ktoś zdecyduje
się na zakup mojej książki, ale jej nie przeczyta, to – jak piszę w tekście pt. „Czarna myśl” – nie
przejmę się tym, bo właśnie będę robić sobie kanapkę, kupować ciuchy albo rozmawiać z
przyjaciółką. Róbcie z tą książką, co chcecie, możecie jej użyć nawet jako podpałki, byle tylko
przyniosła Wam jakąś radość. Bo ona po to jest: ma pocieszyć, dodać otuchy i dobrej energii.
Zawsze fascynowała mnie hierarchia książek – i ja też ją stosuję. Mam nad łóżkiem półkę, gdzie stoją
moje ulubione książki; te, które dają inspirację. Miło byłoby być u kogoś na takiej półce. Czy tak
będzie? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi, a o taki niejednolity odbiór właśnie mi chodzi.


Mówisz, że książka jest fikcją, ale naprawdę wygrałaś konkurs w gazetce „Witch”?
Tak. W „Witch”, gazetce o czarodziejkach, często były organizowane konkursy i ja namiętnie brałam
w nich udział. Ten jeden raz wygrałam, co było dla mnie absolutnym triumfem. Poczułam, że jakaś
przyszłość pisarska jest mi jednak pisana. To był taki wiatr w moje żagle. Od dziecka miałam niskie
poczucie własnej wartości, byłam bardzo nieśmiała. Wygrana w tym konkursie wtedy była dla mnie
czymś bardzo, bardzo ważnym. Byłam wtedy w pierwszej klasie szkoły podstawowej.

Autorką książki jest Mery Spolsky, więc biorąc się do czytania zakładałam, że będzie tam dużo
dystansu, do siebie i do świata, ale zaskoczyło mnie to, że jest tam mnóstwo czułości.

Jest we mnie dużo wrażliwości. Zwracam uwagę na relacje międzyludzkie, na empatię. Sama staram
się taka być. Dlatego w pierwszym tekście zadaje sobie to pytanie: czy jestem dobrą osobą? I czy Wy
jesteście dla siebie dobrzy? Ciągle zastanawiam się, czy dobrze robię, czy jestem miła. W książce czuć,
że Marysia czasem jest nawet zbyt miła, nie potrafi powiedzieć „nie”, żeby innym było miło i lepiej.
Firmuję książkę jako Mery, bo czułam potrzebę, żeby była kontynuacją tego projektu. Piszę stylem,
który jest w moich piosenkach. To chyba czuć. Maria Żak zupełnie do tego nie pasuje, nie jest
zwariowaną, wybuchową osobą, jest totalnym przeciwieństwem Mery. To Mery zdobyła się na
odwagę, napisała książkę i spełniła marzenie.
Pisanie mnie wyzwala. Wyrażam siebie. W piosenkach jest na to miejsce, ale jest go mało, a na
papierze można poszaleć. Nieważne, jak przyjmie się ta pierwsza, wiem, że nie jest to moja ostatnia
książka.

To trochę jak z tatuażami – to podobno uzależnia.

A skądże! Wcale nie widzę u siebie tego nałogu. To, że umówiłam się na kolejny, wcale nic nie znaczy
(śmiech). Postanowiłam sobie, że kolejny tatuaż pojawi się u mnie przy okazji wydania książki. Lubię
patrzeć na swoje tatuaże i przypominać sobie o marzeniach, które spełniłam. Tym razem będzie to
uśmieszek, który mam namalowany na paznokciach na zdjęciach do sesji okładkowej i który będzie
się przewijał przy okazji promocji.

Jedną z największych wartości Twojej książki jest przewijająca się przez całość miłość i podziw dla
kobiet: chwalisz je, podziwiasz, nie oceniasz, nie krytykujesz. Pomyślałam sobie, że kiedyś te
wszystkie starsze i młodsze dziewczyny, które chodzą na te koncerty podziękują Ci za to, co zrobiłaś
dla nich wszystkich.

Sama inspiruję się tym, kiedy ktoś z dużą czułością mówi o kobietach, szczególnie, gdy kobieta tak
mówi o innej kobiecie. Bardzo mnie bolą nieprzychylne komentarze innych kobiet w stronę moją lub
innych dziewczyn. Jestem ich zdecydowaną przeciwniczką. Też tęsknota za moją Mamą, która
rezonuje w książce – czy ogólnie tęsknota po stracie bliskiej osoby – wyzwala tę czułość. Brakuje mi
obok tej kobiecej energii, tęsknię za tym. Uwielbiam to, że kobiety są tak czułe, empatyczne, potrafią
jednego dnia być wulkanami energii i z odwagą spełniać największe marzenia, kroczyć na obcasach i
być boginiami życia, by następnego schować się pod kocem z lodami w ręku. Inspirują mnie te
skrajności. Sama taka jestem, widzę w sobie te sprzeczne emocje. W energii dziewczyn jest coś
wyjątkowego. Choć uwielbiam mężczyzn, nie ma to jak przyjaciółka, czy mama, która powie, że w tej
sukience wyglądasz jak milion dolarów i kupi ci jakiś drobiazg, by zrobić ci przyjemność. My,
dziewczyny, znamy nawzajem mechanizm swoich mózgów (śmiech).


Sama doświadczyłaś hejtu ze strony innych kobiet. Skoro jesteśmy empatyczne i dobre, skąd to się
bierze?

Czasem ze złośliwości i bycia zołzą, która każda z nas trochę jest w różnej skali. Zwalam to bardziej na
to, że każda z nas ma w sobie jakieś frustracje, a hejt pozwala się wyszumieć. Może te osoby mają
jakąś chwilę słabości i później żałują tego, co napisały? Sama wolę mówić, że jesteśmy super, że
jesteśmy świetne – wtedy ta solidarność się tworzy na nowo, zazdrość i zawiść ulatniają się. Po moich
koncertach dziewczyny zawsze są dla siebie uprzejme, komplementują się, nikt na nikogo nie patrzy z
góry. Trzeba wytwarzać dobrą energię, wtedy ta zła ucieka.


Piszesz też dużo o samoakceptacji. Pamiętasz moment, kiedy poczułaś tę samoakceptację i dałaś
jasny sygnał innym, że podobasz się sobie taka, jaka jesteś.

Ten moment powtarzał się u mnie kilka razy. Za każdym razem, gdy wydawało mi się, że już sobie
poradziłam i że uwielbia siebie w swoim ciele, były momenty, które potrafiły to zburzyć.
Podejrzewam, że ta walka trwa całe życie i jeszcze nie raz poczuję się bardzo brzydko i bardzo
niekorzystnie. Wpływają na to różne czynniki: i te w mojej głowie, i te zewnętrzne, bo przecież
wystawiam się na opinię.
Ogromnym wsparciem była moja Mama, która, gdy jeszcze chodziłam do podstawówki i
nienawidziłam swojego brzucha, na różne sposoby próbowała mi pokazać, że jestem piękna.
Powtarzała mi to codziennie, robiła mi tez sesje zdjęciowe, do których mnie przebierała. Gdzieś
wtedy powoli zaczęłam akceptować to, jak wyglądam, przestawałam nienawidzić swojego brzucha.
Wsparcie było bardzo pomocne. Rozumiem, że jeśli nie ma się go w domu, a jest się wystawionym na
opinie, to, by siebie pokochać, musi być bardzo ciężko. A ja… są dni, kiedy niekoniecznie siebie
uwielbiam. Wtedy warto dać sobie szansę i spróbować spojrzeć na siebie nowym okiem – założyć to, czego do tej pory nigdy byśmy nie założyli albo zrobić coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Potem, w
ostatecznym rozrachunku, nie będziemy tego żałowali.


O tej kobiecej solidarności była też Twoja piosenka z Kayah.

Kayah od zawsze rezonuje taką pro-kobiecą energią. Gdy się spotkałyśmy, nie musiałyśmy się więc
nawet zastanawiać, w jakim kierunku pójdziemy. Temat został w pewien sposób narzucony, bo
piosenka powstała do serialu pt. „Królestwo kobiet”. Ta chęć pokazania, że jesteśmy razem, że
jesteśmy super rezonowała podczas pracy nad tą piosenką. Ona też stała się miesiąc później hymnem
podczas strajków kobiet, czułam, że ta piosenka daje dziewczynom siłę.


Wierzysz, że mówienie o naszej sile i solidarności może jeszcze coś zmienić?

Nadzieja jest zawsze. Mówimy teraz więcej o różnych, często niewygodnych tematach, co jest dobre.
Social media są potężną siłą. Chociażby ruch ciałopozytywności – ludzie zaczęli dzielić się swoimi
historiami, często bardzo prywatnymi, czym dali innym inspirację lub na przykład siłę, by zwrócić się o
pomoc. Trzeba mimo wszystko uważać, by za bardzo się nie zapędzić w ślepe wspieranie wszystkiego,
bo tak wypada – każdy z nas może odczuwać taką presję, by pokazywać w internecie to, co się
wspiera. Dopóki chce, to jest ok, ale nie można nikogo zmuszać. Niestety, z drugiej strony idziemy w
takim kierunku, że jeśli nie masz konta na Instagramie, to nie ma cię w ogóle. A przecież można
popierać wiele ruchów bez zaznaczania tego w social mediach. Czasem ma się ochotę rzucić
telefonem i mieć święty spokój.

Fotografia: Piotr Porębski